Żaden spektakl w ostatnim czasie nie został tak schlastany, jak Wiarołomni w TR. W recenzjach pojawiały się właściwie same epitety: „tandeta”, „telenowelowy kicz”, „dłużyzny”, „sceniczna grafomania”, „spektakl – pełzające samobójstwo”… Wszyscy koledzy jakby oglądali przedstawienie ze śmierdzącą skarpetką pod nosem. Nawet Jacek Zembrzuski, który zwykle myśli inaczej, wpisał się w ten chór malkontentów. (Wyłamał się z niego tylko Jacek Wakar.)
Osikowym kołkiem, który dobił wampira, było stwierdzenie p. Derkaczew, czy raczej wyrażone zdziwienie, że jak to możliwe, aby na scenie TR, w najnowocześniejszym do niedawna naszym teatrze, powstało takie coś…
Właściwie w tym grajdole recenzenckim nie powinno mnie już nic dziwić, a jednak trochę się dziwię. Bo obejrzałem Wiarołomnych wczoraj, trzy dni po premierze i nie podzielam tego wybrzydzania. Widziałem gorsze przedstawienia, także w TR. Owszem, spektakl ma mankamenty, przede wszystkim słabo określona została relacja między starym reżyserem, którego gra Władysław Kowalski a główną bohaterką Marianną. Ta relacja jest enigmatyczna, gdy zastanowić się nad jej znaczeniami, ale też ma feler czysto teatralny. Zdecydowaną część spektaklu Kowalski siedzi w pierwszym rzędzie, więc go nie widać, tylko od czasu do czasu słychać (powiedziałbym, że jest to oszczędne szafowanie umiejętnościami wybitnego aktora…), a w pewnym momencie nie bardzo wiadomo, dlaczego znika ze swojego miejsca.
Oglądałem jednak spektakl z tzw. zwykłą publicznością. Czuło się wyraźnie, że ta widownia słucha i wierzy aktorom:
– Nie płacz, to tylko teatr.
Na co kobieta w szlochu odrzekła:
– Tylko teatr? To jest całe moje życie. Ona umiera, a ten skurwiel śpiewa…
Wbrew pozorom ta anegdota nie wyśmiewa taniego sentymentalizmu. Pokazuje raczej siłę teatru, który umie dotknąć ludzkich uczuć, nawet gdy robi to w sposób umowny. Może to nie jest„nowoczesny” teatr, ale po prostu dobry teatr.