Salinger

„Jeżeli rzeczywiście gotowi jesteście posłuchać tej historii, to pewnie najpierw chcielibyście się dowiedzieć, gdzie się urodziłem, jak spędziłem zasmarkane dzieciństwo, czym się zajmowali moi rodzice, co porabiali, zanim przyszedłem na świat, no i wszystkie tym podobne bzdury w guście Davida Coperfielda, ale ja wcale nie mam ochoty wdawać się w takie gadki, od razu wolę was szczerze uprzedzić. Po pierwsze nudzą mnie te kawałki, a po drugie moich staruszków krew by chyba zalała tam i z powrotem, gdybym coś napisał o ich sprawach osobistych.”

Wielkie powieści zwykle poznaje się po pierwszym zdaniu. A ten początek Buszującego w zbożu jest jak elektryzujące intro do piosenki, np. gitarowa przygrywka do Hey Joe Hendrixa. No, po prostu od razu brzmi w uszach i zostaje na zawsze. Buszujący w zbożu Jerome’a Davida Salingera był z pewnością takim przebojem dla wielu. Teraz kiedy autor zmarł, trudno nie pisać bez osobistych wspomnień związanych z tą powieścią. Bo kto za młodu nie przeczytał Buszującego, to tak  jakby pozbawił się niebywale ważnego doświadczenia tzw. formującego. Trawestując powiedzenie Bismarcka o socjalizmie: jeśli nie przeczytałeś Buszującego w zbożu w wieku 15 lat, to kim będziesz na starość?

Przeczytałem Buszującego w odpowiednim czasie. I oczywiście w swoim wyobrażeniu stałem się bohaterem powieści Holdenem Caufieldem. Utożsamiałem się z nim w pełni, gdy nawijał: „Nienawidzę mieszkać w Nowy Jorku. Nienawidzę taksówek i autobusów na Madison Avenue, konduktorów, którzy wrzeszczą na człowieka, jeżeli wysiada nieprzepisowo, (…) nienawidzę facetów, którzy wciąż przymierzają spodnie u Brooksa”. Ja też tego wszystkiego nienawidziłem, chociaż nie mieszkałem w Nowym Jorku, tylko na Mokotowie. Na okładce Buszującego było dopisane hasło: „Bunt młodości przeciw zakłamaniu”. No to się buntowałem, czytając Buszującego w zbożu.

Jest to pewnie jedna z tych powieści, którą się czyta jednym tchem, ale do której po latach już się nie wraca. Parę tygodni temu kupiłem ją jednak w nowym tłumaczeniu. Myślałem prawdę mówiąc, że nie mam już tego starego wydania Iskier. Okazało się, że było wciśnięte na półce, urwała się tylko zaczytana okładka. W tym nowym tłumaczeniu początek powieści brzmi tak: „Jeśli rzeczywiście interesuje was ta historia, najpierw pewnie chcielibyście usłyszeć, gdzie się urodziłem, jak spędziłem zasrane dzieciństwo, czym zajmowali się moi rodzice, zanim sobie mnie zafundowali, i wszystkie te bzdety jak z DavidaCopperfielda, ale – uprzedzam z góry – nie mam zamiaru się w to wdawać”. Widać, że tłumaczka usiłowała podrasować język do bardziej nam współczesnego. Dzieciństwo Holdena nie jest już „zasmarkane”, lecz „zasrane”. Tyle tylko, że realia powieści wciąż tkwią w połowie ubiegłego wieku. Holden np. zwierza się, że nie lubi kina. Czego wrażliwy chłopak w jego wieku nie lubiłby dzisiaj? Buszujący w zbożu chyba musi pozostać trochę powieścią z epoki, która się jednak oddaliła.

Nie przeczytam więc ponownie Buszującego. Niech zostanie lekturą okresu dojrzewania. Gdy się nabiera tzw. mądrości życiowej, która w praktyce oznacza konformizm, rutynę, lekki cynizm, wszystko to, przeciwko czemu buntował się Holden, trwanie przy Buszującym może być objawem niepokojącym. Do legendy książki przeszło wszak również to, że miał ją w kieszeni zabójca Johna Lennona.

Dziwne były losy samego Salingera, który od połowy lat 60. nie opublikował ani jednego tekstu. Zamknął się w swoim domu i właściwie nie wiadomo, co się z nim działo przez kilkadziesiąt lat. Jego dzieci i druga żona wyciągały jakieś plotki, ale tajemnica nie została odkryta. Jedno z jego dziwactw bardzo mi się podoba: nie pozwolił na adaptowanie Buszującego w zbożu. Ani w kinie, ani w teatrze. Powieść w istocie jest gotowym scenariuszem filmowym, więc pewnie niejeden macher liczył na łatwy sukces. A tak ten film z Buszującego każdy czytelnik wyświetla sam w swojej głowie. I mam nadzieję, że tak zostanie, że testament autora nic w tej sprawie nie zmieni.

 

 

729 odwiedzin

Dodaj komentarz

Oznaczone pola są wymagane *.