Podbiegnijmy kapeńkę, czyli kaliskie sentymenty

Trudno pisać o festiwalu w Kaliszu bez osobistych wspomnień. A mam ich dużo, bo szczególnie w latach 90. bywałem na nim dość regularnie. Pierwszy raz przyjechałem w 1991 roku jako początkujący krytyk miesięcznika „Teatr”. Sięgnąłem nawet teraz do tekstu, który wtedy napisałem. Boże, ale to były dyrdymały. Że też Andrzej Wanat mi to puścił… Chyba tylko z masochistycznej przyjemności sam siebie zacytuję: „Najciekawszy teatr przynosi jednak życie. Wracam po kolejnej pospektaklowej posiadówce i widzę, że drugą stroną ulicy Górnośląskiej niespiesznym krokiem podąża Krzysztof Globisz. Nie byłoby w tym nic oryginalnego, gdyby nie to, że na gazecie zawiniętej w rulon prześlicznie wygrywał Summertime George’a Gershwina. Słowiki mu wtórowały i tak żeglowaliśmy do spokojnej przystani w hotelu Prosna”.

W tym sprawozdaniu festiwalowym, które miało formę felietonowego dziennika, pisałem o wszystkim. O pogodzie. O klubie festiwalowym Wanatówce, w którym odbywały się nocne posiedziny. O pani Ewie z teatralnego bufetu, która do każdego gościa mówiła: „już kochanie”. O pani Natalii z działu literackiego, której miły uśmiech stale mi się kojarzy z kaliskim teatrem. O Kasi Gruszczyńskiej i Agnieszce Suchorze, z którymi balowałem do rana. O Jerzym Koenigu, z który przy śniadaniu w hotelu rozmawiałem o Gombrowiczu. O paru ludziach nie napisałem, np. o ówczesnym szefie Pagartu, który zasiadał w jury, a przy stole klubowym zwykł wznosić toasty słowami: – Podbiegnijmy kapeńkę. Formułę tę zapamiętałem i czasami stosuję.

W tym tekście o festiwalu kaliskim z 1991 roku jest jednak parę zdań, których się nie wstydzę, a może nawet mogę się nimi chwalić: „Tadeusz Łomnicki po Komediancie. Wychodzi do ukłonów przy stojącej owacji. Nie, raczej wybiega w lekkich podskokach. Rozkłada ręce jakby zadziwiony reakcją ludzi. (…) ma na twarzy uśmiech Pana Boga, który stworzył i zobaczył, że to dobre”. Łomnicki otrzymał Grand Prix. Bo któż by inny mógł dostać tę nagrodę? Stary aktor, Bruscon, w sztuce Bernharda to była jego ostatnia teatralna rola.

Rozrzewniłem się na wspomnienie tamtej edycji festiwalu, jakbym przypomniał sobie cudowne wakacyjne kolonie. Zrozumiałem wtedy w Kaliszu, już na samym początku swojej pracy teatralnej, że o sukcesie festiwalu decydują nie tylko dobre przedstawienia. Oczywiście nie zaszkodzi, jeśli jest ich więcej niż niedobrych. Ale festiwal to również tak zwane życie festiwalowe, które toczy się między spektaklami i przede wszystkim po spektaklach. To życie robią ludzie, z którymi ogląda się przedstawienia i z którymi chce się o teatrze gadać. I nie tylko o teatrze. I nie tylko gadać… Służy temu też otoczenie. Kalisz miał i wierzę, że wciąż ma dobrą aurę dla swojego festiwalu. A decyduje o tym choćby pora, w której impreza się odbywa. Początek maja to bardzo sprzyjający moment. Wiosna nad Prosną… Okoliczności przyrody bardzo sympatyczne. A Teatr im. Bogusławskiego to przecież chyba najładniej położony teatr w Polsce. Za budynkiem piękny park, płynie rzeka, słowiki śpiewają. Kalisz jest miastem, by tak rzec, idealnie skrojonym dla festiwalowicza, który nie musi biegać po całym mieście albo nie daj Bóg dojeżdżać autobusami w bardziej odległe miejsca. Pośpiech w oglądaniu festiwalu nie jest wskazany.

Jeszcze jedna uwaga natury ogólniejszej. Mam wrażenie, że nasze życie teatralne w ciągu ostatnich 20 lat zdominowały festiwale. Nastąpił ich prawdziwy wysyp. W tej gromadzie zaledwie kilka ma tradycję sięgającą czasów PRL. Przetrwały przede wszystkim te, które znalazły nową formułę. To bodaj dyrektor Maciej Grzybowski w 1985 roku wpadł na pomysł, aby przekształcić dotychczasowe Kaliskie Spotkania Teatralne w Festiwal Sztuki Aktorskiej. Pomysł okazał się znakomity, ponieważ festiwali jest rzeczywiście bez liku, ale na żadnym nie ocenia się wyłącznie pracy aktorów. Łatwo powiedzieć: ocenia…

Miałem raz okazję zasiadać w jury festiwalu. To było w 1996 roku. Pamiętam dobrze, ponieważ na festiwal pojechałem tydzień po tragicznym, jak się później okazało, zdarzeniu w redakcji Teatru: Andrzej Wanat dostał ciężkiego zawału serca, zapadł na wiele tygodni w stan śpiączki. W Kaliszu również przeżywano ten dramat, gdyż Wanat stąd pochodził. Tu mieszka jego matka, brat, który przez jakiś czas pracował w Teatrze im. Bogusławskiego. Sam Wanat był w latach 70. dyrektorem tej sceny. Zawsze ciepło wspominał Kalisz. I jego w Kaliszu dobrze wspominano. Nie najlepiej się czułem w roli posłańca przykrych wiadomości. Ale oglądałem festiwalowe przedstawienia i zastanawiałem się, co by o nich powiedział mój szef. A on potrafił jak mało kto oceniać aktorów. Był surowy, ale rzetelny. Jego analizy nie były cenzurkami, które rutynowo wystawiają krytycy. Udana rola, nieudana. Zagrał, zagrała przekonująco. Zapewne fakt, że Wanat zajął się krytyką już mając za sobą doświadczenie kierownika literackiego, dyrektora, także próby reżyserskie – a więc praktykę teatralną – umożliwił mu spojrzenie na aktorstwo z tak świetnym wyczuciem tego, co jest warsztatem, a co jest sztuką. I co jest hochsztaplerstwem. Dzisiaj co prawda nie wiem, czy byłoby mu łatwo stosować jego kryteria oceny? Jakby się czuł w teatrze, w którym zmieniło się prawie wszystko, w tym ekspresja aktorska? On, który zawsze szukał na scenie sensu, porządku myśli, powagi znaczeń.

Wanat naprawdę znał się na aktorstwie. Ja w 1996 roku się nie znałem. Nie mam pewności, czy znam się dzisiaj. Może zaszkodziło mi, że widziałem Łomnickiego w Kaliszu…? Miałem na szczęście znakomitych współjurorów: Ewę Wiśniewską, Ignacego Gogolewskiego, Rudolfa Zioło, Jacka Sieradzkiego. To była zresztą niepisana tradycja kaliskiego festiwalu, że aktorów oceniali twórcy o niekwestionowanym dorobku, wspomagani przez krytyków. Zapewne gdzieś w podtekście różnych werdyktów kryły się czasami rozmaite animozje lub przeciwnie – sympatie. Ale nagrody mimo wszystko lepiej smakowały, gdy trafiały z rąk najlepszych kolegów po fachu. Pamiętam, że wtedy „moje” jury wydało sensacyjny werdykt. Grand Prix przyznaliśmy chyba po raz pierwszy w historii festiwalu zespołowi aktorskiemu – z Teatru im. Jaracza w Łodzi, który wystąpił w Zbrodni z premedytacją wg Gombrowicza w reżyserii Zbigniewa Brzozy. Obserwatorzy przyjęli ten rezultat z kwaśnymi minami, bo to tak jakbyśmy nie przyznali w ogóle głównej nagrody. Ale nawet po latach upierałbym się, że to wskazanie miało sens. Bo było wyrazem uznania dla pracy zbiorowej aktorów, bez podziału na główne role, drugoplanowe i epizody. Są takie przedstawienia, w których od razu wyczuwa się ducha wspólnoty zespołu. Nie ma w nich gwiazd, na które świecą wszystkie reflektory. O tej jedności decyduje poczucie formy, stylu, rytmu grania. Jeśli jest precyzyjnie zespolone, możemy mówić o mistrzostwie. Siła zespołu bywa ogromna, należy wciąż widzieć zespołowość aktorską jako wartość uprawiania teatru.

Gdy prześledzimy kolejne edycje festiwalu, odkąd jest on aktorską olimpiadą, pewnie będziemy mogli zobaczyć ewolucję sztuki aktorskiej. Jeśli w 1991 roku w Kaliszu wygrał Tadeusz Łomnicki z rolą w przedstawieniu Erwina Axera, a dwa lata temu aktorzy, grający w spektaklu Sprawa Dantona w reżyserii Jana Klaty, to uświadomimy sobie, że przeszliśmy jakąś historię. Jaka to historia? – może warto o tym podumać nad Prosną podczas 50.edycji festiwalu. A jak podumamy, to za następną pięćdziesiątkę: podbiegnijmy kapeńkę!

*

To są fragmenty tekstu, który napisałem dla „Notatnika Teatralnego”. Najnowszy swój numer „NT” w części poświęcił festiwalowi w Kaliszu z okazji jego jubileuszowej edycji, która właśnie trwa. Mam nadzieję, że redaktorzy nie będą mi mieli za złe, że im podkradłem moją własną robotę. Oczywiście robię to w ramach promocji…

545 odwiedzin

Dodaj komentarz

Oznaczone pola są wymagane *.