Kontrapunkt

Dwa dni na Kontrapunkcie w Szczecinie, w tym jeden tzw. transgraniczny. Od paru już lat regułą festiwalu stał się wyjazd do teatrów w Berlinie. Organizatorów wciąż nie stać, by zapraszać tamtejsze spektakle do Szczecina, ale odkąd zlikwidowano granicę przejazd do stolicy Niemiec nie nastręcza żadnych trudności. To tak jakby z Warszawy wybrać się na wieczór do Łodzi. Wygoda jeszcze większa, bo przecież od granicy prowadzi autostrada.

No, więc w piątek w południe wsiadamy pod nowym budynkiem Pleciugi do autobusów i hajda. Po drodze przystanek w Schloss Brollin koło Passewalku. Kiedyś to był pewnie majątek jakiegoś pruskiego junkra, w czasach NRD zamieniony w PGR. A od połowy lat 90. zaanektowali go artyści na miejsce rozmaitych projektów, które tutaj są przygotowywane. Z ośrodkiem współpracuje szczecińska Kana. W wielkiej murowanej stodole oglądamy performansy. Drugi jest zabawny, bo nieudany. Para artystów usiłuje coś przedstawić wraz ze swoim dwuletnim synkiem. Synek nie wykazuje ochoty do performerskiej współpracy. Rodzice usiłują go zabawić, ale on nawet odtrąca mikrofon, który mu podtykają pod buzię. Po paru minutach wszystko się kończy. Robimy chłopczykowi pa, pa, mając nadzieję, że rodzice nie zdołają go źle wychować.

W Berlinie, w Schabuehne oglądamy spektakl Trzecia generacja. Spotkali się w nim młodzi aktorzy z Niemiec, Izraela i Palestyny. Rzecz całą wyreżyserowała Yael Ronen, znana u nas z polsko-izraelskiego przedstawienia Teatru Współczesnego we Wrocławiu (było bodaj w zeszłym roku na WST). Zapowiedzi tego „dzieła w toku” mogły budzić obawy, że oto będziemy mieli do czynienia z teatralnym „kochajmy się” trzech zantagonizowanych narodów. Tymczasem ten prościutko zainscenizowany spektakl nie brzmiał w duchu politycznej poprawności. Ta młodzież dość bezlitośnie śmiała się z siebie, również z siebie nawzajem, ale ten śmiech miał gorzki posmak. Ich teksty, zwierzenia, opowieści skrzyły się od paradoksów, przewrotek myślowych. Ta „trzecia generacja po Holokauście” nie jest w stanie uciec od historii swoich narodów, poczucia winy, ale też uczestniczy wciąż w licytacji cierpienia. Izraelczycy hodują w sobie poczucie wyższości własnego tragicznego losu, ale przecież obok Palestyńczycy opowiadają o krzywdach, które zadają im izraelscy żołnierze. A Niemcy ciągle przepraszają, by za chwilę zacząć się zastanawiać, ile te przeprosiny kosztują niemieckiego podatnika. I nie ma w tym spektaklu żadnego happy endu, żadnego naiwnego przesłania miłości i pokoju. W ironicznym cudzysłowie zamyka się całe to spotkanie, jego idea i realizacja.

Po Trzeciej generacji przedstawienie Rene Pollescha Chór jest w wielkim błędzie w Volksbuehne to absolutne pierdoły saskie. Nie chce mi się nawet o nim pisać.

Z Berlina wracamy późno w nocy. Przypomina mi się mój pierwszy wyjazd do ówczesnej jeszcze RFN. Było lato 89 roku po czerwcowych wyborach u nas. Niemcy z NRD na potęgę uciekali ze swojego kraju. My staliśmy całymi dniami po wizy w ambasadzie na Katowickiej. Na granicy też swoje trzeba było odczekać. A teraz właściwie nie wiadomo kiedy mija się granice. Napisy na tablicach pokazują, że jesteśmy tu albo tam. Chociaż wiele tablic jest takich samych. To są może banalne spostrzeżenia, ale należę do pokolenia, dla którego swoboda podróżowania jest jednak cudem.

512 odwiedzin

Dodaj komentarz

Oznaczone pola są wymagane *.