Kontakt nr 22

Jeśli to ostatni tydzień maja, to jesteśmy w Toruniu. Taka tradycja. Usiłuję sobie przypomnieć, kiedy byłem pierwszy raz na Kontakcie? Ale chyba w 92 albo w 93 roku, czyli na drugiej albo trzeciej edycji. W tym roku festiwal miał numer 22. W ciągu dwudziestu lat może tylko raz się zdarzyło, że do Torunia nie przyjechałem. Urosła więc cała góra sentymentów, przypominają się ludzie i przedstawienia. Mam oczywiście przed oczami Krystynę Meissner, która wprawiła imprezę w ruch. Stałym obrazem Kontaktu było wypełnione po brzegi foyer Teatru im. Horzycy na pospektaklowych spotkaniach. Był taki moment, że zjeżdżali się na festiwal całymi grupami studenci teatrologii z Krakowa i z Warszawy.  Chłonęli nowy teatr i imprezowali. Niektórzy dziś są ważnymi krytykami, wykładowcami, dyrektorami. Oczywiście te pierwsze Kontakty miały szczególny smak, bo właśnie były pierwsze i wszystko się zaczynało. Jeśli teraz robi się różnego rodzaju podsumowania na 25-lecie, to w działce teatralnej Kontakt odegrał bardzo ważną rolę. Był rzeczywiście jak otwarcie okien na przestrzał. Może nawet szkoda, że w tym roku nie doszło do rozmowy o tym, co się stało w ciągu ostatniego ćwierćwiecza w naszym teatrze i w teatrach z krajów, które najczęściej gościły w Toruniu. Można by rozrysować taką teatralno-meteorologiczną mapę, która wskazałaby ośrodki wysokiego i niskiego ciśnienia, kierunki wiatrów, różnice temperatur etc.

Różne rzeczy się na Kontakcie zmieniły, a niektóre są niezmienne. Na przykład po raz pierwszy do Torunia można było dojechać autostradami i choć trasa jest trochę okrężna, to zajmuje mniej czasu, niż dawna droga, znana już na pamięć przez Płońsk, Sierpc, Skępe, Lipno. W Toruniu jest też nowy most drogowy. Ale miejsca do grania festiwalowych spektakli wciąż pozostają te same i tylko szczególny rodzaj sentymentu pozwala znieść ich niewygody. Jeśli oglądało się w słynnej sali Olimpijczyka inscenizacje Marthalera, Castorfa, Ostermeiera, to nawet gdyby się tak kiedyś stało, że już nie pojechalibyśmy autobusami na ulicę Broniewskiego, to hala Miejskiego Ośrodka Sportu i Rekreacji, przez wzgląd na historyczne wydarzenia festiwalowe, powinna być zachowana jako swego rodzaju skansen kultury – nie tylko fizycznej.  

W tym roku w Olimpijczyku było prezentowane przedstawienie, które Kontakt wygrało: The Blue Boy zespołu Brokentalkers z Dublina. Irlandzki teatr rzadko bywał na festiwalu, pokazywano natomiast irlandzkie sztuki, które jakiś czas temu cieszyły się ogromnym wzięciem. Ale The Blue Boy nie mieści się w typowej irlandzkiej estetyce, choć dotyczy bardzo konkretnego problemu tego społeczeństwa. Jak wiadomo parę lat temu opublikowano raport, który ujawnił akty znęcania się nad dziećmi w szkołach prowadzonych przez zakonników. Drastyczne historie rozgrywały się w ciągu kilkudziesięciu lat i dotyczyły wielu tysięcy osób. Wszystko owiane było zmową milczenia. Współreżyser przedstawienia wzrastał w pobliżu jednej z takich szkół. Jego dziadek jako przedsiębiorca pogrzebowy musiał przygotować trumnę dla ucznia, który w niewyjaśnionych okolicznościach zmarł. Ten rodzaj rodzinnej traumy był zapewne bodźcem, by nadać narracji spektaklu bardzo osobisty ton. Jednocześnie uniknięto epatowania przemocą – przeżycia dzieci, ich prześladowanie, wynikające z niego upokorzenia i strach ukazano w metaforycznych, pantomimicznych scenach. Właśnie cisza tych obrazów, spotęgowana maskami aktorów była wystarczająco wymowna. The Blue Boy był przykładem teatru dokumentalnego, który nie zapomniał, że jest teatrem. Działał nie tylko oskarżycielską prawdą historii, ale także formą jej przedstawienia. Irlandczycy opowiadali podczas spotkania po spektaklu, że tzw. raport Ryana zachwiał poważnie autorytetem kościoła katolickiego, który w Irlandii był niepodważalny. Niewątpliwie to mógł być cios, ponieważ dotyczył instytucji, która sprzeniewierzyła się głoszonym wartościom, a ofiarami zdrady stali się najsłabsi. Ale czy ten rodzaj przemocy nie jest wpisany w ludzką naturę i ma w istocie uniwersalny charakter? Czym się różni doświadczenie irlandzkich dzieci od chórzystów poznańskiego zespołu, wykorzystywanych przez ich dyrygenta, przy milczącej zgodzie otoczenia?

Na Kontakcie w tym roku był jeszcze inny spektakl, który dotykał wprost społecznego problemu: 25671 ze słoweńskiego teatru w reżyserii osławionego u nas Olivera Frljicia – tego, który miał przygotować Nie-Boską komedię w Starym Teatrze, ale Jan Klata nie dopuścił do premiery. To, co robi w teatrze Frljic to nie jest nawet szantaż emocjonalny wobec publiczności, ale wprost terror. Jego złowroga moc polega na tym, że w imię słusznej sprawy formułowany jest przekaz tak silnie demagogiczny, że działa właściwie przeciwko niej. Tytułowa liczba 25671 dotyczy mieszkańców Słowenii, którzy stali się tzw. wymazańcami, tzn. z różnych powodów nie przyjęli obywatelstwa tego kraju i skazali się na życie na marginesie społeczeństwa. Są też ofiarami prześladowań. W przedstawieniu opowiadana jest historia jednej z takich rodzin. W finale pojawia się ona na scenie, wystawiona na pokaz trochę jak w gabinecie osobliwości. Nie uczestniczyła jednak w spotkaniu po spektaklu. Zapytałem reżysera, dlaczego w końcu bohaterów widowiska nie ma razem z nim. Usłyszałem mało przekonywujący wywód o ich ciężkich doświadczeniach. W trakcie spektaklu aktorzy jeszcze robią prowokację wobec publiczności. W imię solidarności z wymazańcami nakazują widzom zgodzić się na zniszczenie własnych dokumentów, które zdali przed rozpoczęciem przedstawienia. Poza jedną osobą nikt na to nie przystał. I co? – mamy mieć wyrzuty sumienia z powodu tej durnej akcji?

Jeśliby wskazać twórców, którzy wyznaczyli historię Kontaktu i których ewolucję festiwal ukazywał, to dwa nazwiska na pewno należałoby podać: Eimuntasa Nekrosiusa i Oskarasa Korsunovasa. Przedstawienia Nekrosiusa w latach 90. – wiadomo – były objawieniem. Gdy w tym roku oglądaliśmy na rozpoczęcie festiwalu Boską komedię, to w gronie tych, co pamiętali tamte inscenizacje, trochę marudziliśmy, że to już nie to, że magia tego teatru już tak silnie nie działa. Ale mimo wszystko rękę mistrza wciąż się czuje, jego wyobraźnia sceniczna potrafi nadal kreować obrazy rzadkiej, poetyckiej urody – jak choćby finał spektaklu, w którym Dante spotyka Beatrycze. Dawno nie widziałem w teatrze tak pięknej sceny miłosnej. Co rzuca się też w oczy: adaptacja Boskiej komedii Nekrosiusa ma lżejszy charakter niż np. jego szekspirowskie spektakle. Tak jakby kontakt z Włochami (a przecież Nekrosius od jakiegoś czasu robi swój teatr właśnie w koprodukcji z tamtejszymi teatrami) nieco artystę wypogodził, jeśli to jest dobre słowo.

Przemiana też się dokonała w Korsunovasie. Jeśli się pamięta jego sformalizowane inscenizacje oberiutów, potem romans z brutalistami, realizacje szekspirowskie, to przedstawienia, które oglądaliśmy ostatnio w Polsce: Wygnanie Ivaskieviciusa i teraz Mewa na Kontakcie, pokazują jednak niebywałą potencję tego reżysera. Korsunovas mógłby być wzorem dla tych naszych gwiazd reżyserii, zamykających się w formule teatru, która przyniosła im sukces i niezdolnych, by zrobić jakikolwiek nowy ruch. Nie pamiętam teraz, czy Korsunovas wystawiał wcześniej Czechowa (Łukasz Drewniak zapewne stosowne sprostowanie poczyni). Jego Mewa przypomniała mi inscenizację tej samej sztuki, którą w Toruniu pokazał parę lat temu Arpad Schilling. Ta sama konwencja teatru w teatrze, aktorów, którzy cały czas obecni są na scenie. Ale przecież mimo tej umowności, inscenizacyjnej ascezy postaci Czechowa żyją. Tyle razy już oglądaliśmy ich dramaty niespełnionego życia i miłości, a jednak reżyser i jego aktorzy potrafili pokazać prawdę ludzkich emocji. Co ciekawe Korsunovas nie „przepisał” tekstu, a mimo to zrobił nowoczesny teatr z klasycznego utworu. Zasłużenie otrzymał nagrodę dla najlepszego reżysera festiwalu, a dwójkę aktorów, grających role Maszy i Trieplewa, jury uhonorowało indywidualnymi wyróżnieniami.

Z Kontaktem jest trochę tak jak ze świętami spędzanymi w rodzinnym gronie. Niby denerwująca jest powtarzalność rytuałów, sytuacji, zachowań, które tym spotkaniom towarzyszą. Z drugiej wszak strony równie przykra jest myśl, że mogłoby tego wszystkiego zabraknąć. Poza tym gdzie jest ładniej w ostatnim tygodniu maja, jeśli nie na Bulwarze Filadelfijskim?

 

 

1 959 odwiedzin

9 Comments

  1. Liczyłam na to, że któryś z najbliższych wpisów poświęci Pan Kontaktowi 22. Z przyjemnością przeczytałam to, co Pan o nim napisał. Też byłam jego widzem, niezbyt wprawnym. Nie doceniłam zwycięzcy festiwalu, irlandzkiego przedstawienia The Blue Boy. Wydało mi się anemiczne, choć dotyczyło przecież tak przejmujących spraw. A jednak pozostało w pamięci, wracają obrazy, te właśnie mało konkretne. Może o to właśnie chodzi.
    Też tak myślę – jeśli chodzi o treść ostatniego akapitu.
    Serdecznie pozdrawiam.

    Reply

  2. Uważam, że „Mewa” wyraźnie wyrosła najwyżej spośród przedstawień festiwalu Oczarowała chyba wszystkich bez wyjątku. Dałabym jej pierwsze miejsce. W ten sposób zdominowałaby już kompletnie pozostałe spektakle, co jednak nie byłoby do końca słuszne. Nagrodziłabym również spektakl „Fellini”, za piękno czyli bogactwo kolorów, dźwięków, żywiołowość, humor, wspaniały świat cyrku, pokazanie postaci Feliniego w takim właśnie kontekście. Ten spektakl był swoistym prezentem dla widza ( takiego jak ja ), chwilą oddechu w festiwalowym programie społecznie ważnych spektakli. Uważam takie spektakle jak „Fellini” za równie ważne, jak te dotykające trudnych spraw z dzisiaj czy wczoraj. To byłaby moja druga nagroda.
    Trzecią nagrodę przyznałabym „The Blue Boy”, z powodów, które Pan wymienił i które mnie przekonały.
    Miło jest być jurorem we własnym mieszkaniu i anonimowo. Gorzej jest jurorom prawdziwym, których decyzje nigdy nie zadowalają wszystkich.
    Korci mnie, by zapytać jak Pan ustawiłby podium.
    Pozdrawiam serdecznie.

    Reply

  3. Ale przecież jako widz festiwalu ma Pani prawo do takiej samej oceny jak jury. Ja niestety nie widziałem wszystkich przedstawień Festiwalu, więc trudno mi miarodajnie wystawiać swoje oceny. Z obejrzanych spektakli najwyżej stawiam także „Mewę”, ale doceniam Irlandczyków. Pozostają mi w pamięci sceny z „Boskiej komedii”. Dość znamienne wydaje mi się, że na drugim międzynarodowym naszym festiwalu żadnej nagrody nie zdobyła „Podróż zimowa”.

    Reply

  4. Ciekawe, czy i jak zadziałałoby ustanowienie na jakimś festiwalu nagrody za najpiękniejszą ( najbardziej poruszającą ) scenę w zaprezentowanych spektaklach ? Może zresztą jest gdzieś przyznawana taka nagroda ?
    Z pewnością się zdarza, że takie sceny trafiają się w spektaklach, które za „całość” nie zdobyły uznania. Jak właśnie festiwalowa „Boska komedia”.

    Reply

  5. Gdyby powołany został do życia festiwal lub ustanowiona nagroda w istniejącym festiwalu za najbardziej poruszającą scenę w spektaklu teatralnym – to z całą pewnością powinna by tam trafić, a być może i znaleźć się w gronie laureatów, scena z aktualnie wystawianego w Teatrze Horzycy przedstawienia pt.”Noc w Kosmosie” w reżyserii Łukasza Czuja. To scena , wykonywana przez młodą, bardzo utalentowaną Julię Sobiesiak, w której grana przez nią postać wygłasza, melo-recytując ( chyba z przewagą melo- ) komunikat gen.Jaruzelskiego o wprowadzeniu stanu wojennego. Wrażenie – piorunujące.
    Chciałabym zobaczyć ten spektakl jeszcze raz dla tej właśnie sceny. I chciałabym, by i Panu udało się ją zobaczyć.
    Serdecznie Pana pozdrawiam.

    Reply

  6. Może jednak nie jest konieczny kolejny festiwal ( skłaniam się do Pana niezwerbalizowanego zdania :-) ), mamy ich podobno w kraju około pięciuset, niedosytu nie ma :-) . Co jednak oznacza ta duża liczba festiwali ? Czy jedynie chęć miast i niemiast stworzenia jednej z atrakcji kulturalnych danej miejscowości ? Czy też jest ona wyrazem rzeczywistych potrzeb i aspiracji kulturalnych konkretnych społeczności ? Oglądam bardzo niewiele festiwali i to w dodatku w jednym mieście, sporadycznie gdzieś pojadę, stąd powyższe zastanowienie. Zastanawiam się ponadto, czy w innych krajach też jest taki urodzaj festiwalowy ? Można by się też zapytać – w kontekście tych 500 festiwali teatralnych – ile rocznie powstaje w Polsce spektakli teatralnych ? Ale wracając do wspaniałych scen, bo nie chciałabym, by takie sceny przemknęły niedostrzeżone w przeciętnym lub dobrym, lecz niewybitnym przedstawieniu. Najważniejsze chyba, by mocno „dać znać światu” o takiej wspaniałej scenie i by o niej nie zapomnieć.
    Skoro się wymądrzam, to się podpiszę – Hanna Kotwicka.

    Reply

Dodaj komentarz

Oznaczone pola są wymagane *.