Dom zły

Natalia Adaszyńska, moja sympatyczna koleżanka, zaprosiła mnie na premierę filmu „Dom zły”, w którym występuje jej małżonek, świetny aktor Robert Więckiewicz. Premiera nie miała jakiejś wielkiej oprawy, w końcu film Smarzowskiego to nie jest kolejna komedia romantyczna. W foyer najbardziej obfotografowany był Kuba Wojewódzki, który w filmie nie gra. Ale to takie dyrdymały, o których nie warto pisać.

Za „Domem” szła fama filmu wybitnego, nagradzanego w Gdyni, o którym ktoś z recenzentów napisał: „to jeden z najważniejszych filmów dekady”. Epitet „najważniejszy” w krytyce często jest zmyłkowy, bo może skrywać taki w istocie sąd: film nie jest doskonałym dziełem sztuki, ale porusza ważny temat, więc należy wzbudzać zainteresowanie nim. Na szczęście nie jest krytykiem filmowym, co daje mi komfort mówienia, co myślę naprawdę. A myślę, że „Dom zły” jest może filmem dobrym, ale mnie się nie podoba. Nie podoba mi się dlatego, że nie bardzo lubię sztukę, która przedstawia jednoznaczny obraz świata. Mogę doceniać w pracy Smarzowskiego konsekwencję, pewnego rodzaju odwagę prezentowania swojej wizji, zabiegi formalne, które służą kreacji tej wizji. Ale mówię: nie, gdy idzie o najgłębszy sens przekazu tego filmu. Smarzowski, sądząc również po jego poprzednim obrazie, czyli „Weselu” (które podobało mi się bardziej) jest kimś w rodzaju Dudy-Gracza w polskim kinie. Maluje niebywale karykaturalny, wykrzywiony, czy wręcz wynaturzony „Polaków portret…”. Niewątpliwie jakiejś prawdy dotyka. Ale czy całej? W „Domu złym” obraz ten jest utytłany w błocie, zalany oczywiście wódką, rzygowinami. Nie jestem ja taki delikates, by mnie to brzydziło. Przypomina mi się jednak na tę okazję aforyzm Oscara Wilde’a (chyba jedyny, który pamiętam): „Wszyscy leżymy w rynsztoku, ale niektórzy patrzą w gwiazdy”. I tego spojrzenia w gwiazdy jednak mi brakuje w filmie Smarzowskiego. Nawet jeśli jeden z bohaterów tej historii (notabene milicjant) ma choćby cień godności, to i tak w finale przegra swoje życie. Oczywiście nie dopominam się od filmu czegoś „pozytywnego”, jakiegoś „akcentu optymistycznego”. Nie chodzi o łatwe pocieszenia. Ale może odrobina dystansu by się przydała.

Ceniony krytyk filmowy w „Gazecie Wyborczej” daje tytuł recenzji: „Dom zły jak Polska”, a tekst wchodzi na pierwszą stronę. „Tytułowy dom może oznaczać Polskę – nas samych” – powiada. I to jest analiza z użyciem tzw. wielkich kwantyfikatorów. Jestem wobec nich podejrzliwy. Krytycy filmowi mają tego pecha, że filmy w miarę ciekawe powstają u nas od wielkiego święta. Nasza kinematografia wciąż przypomina dziecko specjalnej troski. Biedniutkie ono, słabowite, ale jednak nasze. Krytycy wypatrują te „ważne”, „wybitne”, „przełomowe” obrazy. A jak czasem wypatrzą coś, co zdradza jakieś ambicje i nieco talentu, to dzwony biją po wszystkich kościołach.

Nieszczęściem dzisiejszego filmu – przynajmniej tego, który próbuje opowiadać o historii i współczesności polskiej – jest niemożność wyjścia poza schemat: czarny – biały. Mamy zatem hagiografię, nowy kult bohaterów albo takie „czernuchy” (jak mawiają Rosjanie o podobnym nurcie w swoim filmie czy dramaturgii), jak „Dom zły”. A najciekawsze jest spojrzenie w środek, bo w nim kryje się chyba prawda o „nas samych”. Tyle że w sztuce „środek” nie jest fotogeniczny i trzeba niebywałego talentu, mądrości i czułości, by móc go pokazać.

„Dom zły” dostał nagrodę w Gdyni za scenariusz. Ale może ktoś mi wyjaśni taką zagadkę fabuły filmu. Są w nim dwa główne wątki: zbrodni, które dokonała się jesienią 1978 roku w tytułowym domu gdzieś w Krośnieńskiem oraz wizji lokalnej, która odbywa się zimą w stanie wojennym, a więc trzy lata później. Dlaczego milicja dokonuje rekonstrukcji tragicznych zdarzeń po tak długim czasie? Może jakiś szczegół tej realistyczno-naturalistycznej opowieści mi umknął, ale nie potrafię zagadki rozwiązać.

 

 

737 odwiedzin

Dodaj komentarz

Oznaczone pola są wymagane *.