Co się komu podoba?

– Byłeś na premierze…?
– Byłem.
– I co?
– Nic. Nie podobało mi się. Jakieś takie infantylne, nudne i głupie.
– A mnie się podobało. Bardzo błyskotliwie zrobione, inteligentnie zinterpretowane, wciągające.
To nie jest prawdziwy zapis rozmowy, ale bardzo zbliżone dialogi zdarza mi się prowadzić i słyszeć po różnych spektaklach. Obserwuję również reakcje publiczności na końcowych brawach. Jedni klaszczą co sił, wznoszą gromkie okrzyki, zrywają się do stojącej owacji, nim jeszcze aktorzy wyjdą do ukłonów. Drudzy podnoszą się z miejsc, ale tylko po to, żeby już się kierować w stronę szatni. Są też tacy, którzy nie mają cierpliwości dotrwania do końca przedstawienia i wychodzą w jego trakcie. Czytam recenzje po kolejnych premierach i doznaję znacznego dysonansu. Autorzy, których wiedzę, gust, kompetencje cenię na równi, wydają całkowicie sprzeczne opinie. Ktoś uważa przedstawienie za banalne i nieudane, ktoś inny – przeciwnie, doszukuje się głębokich znaczeń, odkrywa niezwykłe pokłady wrażliwości twórców. Kto ma rację? Komu wierzyć? Co myśleć?
Pewnie to jest zjawisko normalne, że sztuka budzi kontrowersje. Ale mam wrażenie, że ostatnio to są tylko kontrowersje. Co gorsza trudno stwierdzić, co jest ich podstawą, na jakiej bazie różnimy się w ocenach? Wygląda po prostu na to, że dzisiaj w teatrze „każda potwora znajdzie swego amatora”. Nie ma też takiego dobrego spektaklu, który komuś by się nie spodobał. Pół biedy, jeśli różnice w opiniach ujawniają się w luźnych pogwarkach przy szatni. Można je zbyć dowcipem. Gorzej, gdy werdykt, który trzeba wydać, decyduje o nagrodzie albo kwalifikacji przedstawienia na festiwal. Przyznaję, że mnie samemu coraz trudniej podejmować tego rodzaju decyzje. Męczę się z nimi jak potępieniec. Jakże zazdroszczę kolegom krytykom, którzy mają sprecyzowane kryteria. Na przykład wysoko oceniają teatr, który walczy z patriarchatem. Albo z tradycją romantyczną. Albo z dyskryminacją wykluczonych. Albo walczy z tym wszystkim jednocześnie. Nie wiadomo, czy to jest dobry teatr, ale na pewno jest słuszny. Godzien zatem pochwał i laurów największych. Ja bym chętnie też serca mu przychylił, ale ciągle dokucza mi pytanie: jak? Nie tylko: o czym to jest? Lecz również: jak to jest zrobione?
Ale odpowiedź na to pytanie wcale niczego nie ułatwia. Oglądam spektakl, który odbieram jako niezborny, nieudolny, kompletny bełkot. A koledzy, którzy widzą w nim przeciwnie: precyzyjną konstrukcję i przenikliwą myśl, mają jeszcze na podorędziu argument: a pamiętasz jak na początku oceniano Kantora, Grotowskiego, Grzegorzewskiego? Dla krytyka to jest rzeczywiście wstyd jak beret nie poznać się na geniuszu. Pamiętna wpadka Prokescha, który w finale Wesela Wyspiańskiego zobaczył wesołego oberka, jawi się jako przekleństwo. Ale czy to oznacza, że teraz nad każdym grafomanem na wszelki wypadek należy cmokać z zainteresowaniem? Owszem, Kantora, Grotowskiego, Grzegorzewskiego nie doceniono od razu, ale też zniknęło z pamięci wielu takich artystów, którym wieszczono wielkość i sławę, bo nikt ich nie rozumiał, a jednak na niezrozumieniu kariery nie zrobili (nazwiska pominę).
Za chwilę nowy sezon i znowu zaczną się kontrowersje ocen i interpretacji. Można by oczywiście tym wszystkim się nie przejmować i przyjąć jedyne słuszne kryterium: dobre jest to, co mi się podoba. Rację mają ci, co podzielają moje opinie. Reszta się nie zna. A jednak jest przyjemność również w tym, że w większości zgodzimy się, iż jakiś spektakl jest wartościowy. To nie jest tylko najwyższy dowód uznania dla twórców. Ta zgoda buduje też teatr i nasze przekonania po co do niego chodzimy. W tej wspólnocie jest sens.

543 odwiedzin

Dodaj komentarz

Oznaczone pola są wymagane *.