Na pożegnanie Roberta Kamyka

Wczoraj odbyło się niezwykle sympatyczne spotkanie, na którym żegnaliśmy naszego dobrego kolegę, szefa Redakcji Muzycznej, Roberta Kamyka. Jego decyzję o odejściu z Kultury przyjąłem jak Klaudiusz w Hamlecie: z jednym okiem płaczącym, z drugim – śmiejącym się. Wzruszenie wywołuje oczywiście świadomość straty.

Każdy kto zna Roberta wie doskonale, że jest prawdziwym człowiekiem telewizji. Może miał już ją zaszczepioną w genach – jest wszak rodzinnie obciążony tym medium. Jego ojciec pracował przez lata na Woronicza, a wujkiem był legendarny komentator sportowy – Tomasz Hopfer. Zresztą jeśli przypomnieć sobie, jakim entuzjastą swojej dziedziny był Hopfer, jak wielkie zasługi położył dla popularyzacji sportu amatorskiego (był m.in. inicjatorem maratonu warszawskiego), jeśli wreszcie wspomnieć jego uśmiech, to podobieństwo znajdzie się również w Robercie. Z tym, że jego pasją stała się muzyka poważna, czyli sztuka, której towarzyszy stereotyp elitarności. Wydawałoby się, że bardzo trudno dzisiaj pogodzić muzykę poważną z telewizją. Owszem, telewizja w czasach PRLu poczuwała się jeszcze do obowiązków prezentowania tej twórczości, co wynikało tyleż z tzw. polityki kulturalnej państwa, co z inteligenckiego przekonania, że społeczeństwu należy podnosić jego potrzeby. Pamiętam zatem, że w Dzienniku Telewizyjnym znajdowały się oprócz stosownej dawki propagandy obszerne materiały na temat np. Warszawskiej Jesieni i pamiętam też, że Program 1 transmitował koncert inauguracyjny tego festiwalu. No ale jak to mówią Czesi: to se ne vrati. Tymczasem Robert Kamyk wierzył, że coś można zrobić w tej zdawałoby się niszowej dziedzinie. Pewnie jego niespełnionym marzeniem była wielka kampania na rzecz umuzykalnienia Polaków. Tak jak wujek Hopfer zachęcił rodaków do biegania po zdrowie, tak Robert chciałby, żeby gdzie się tylko dało powstawały orkiestry i ludzie grali dla pięknej przyjemności wspólnego muzykowania. Być może ta idea w naszym społeczeństwie jest niemożliwa do powszechnej realizacji z racji chyba wrodzonej niezdolności do robienia czegokolwiek razem. Nie mówiąc o tym, że nawet gdyby jakaś grupa zdołała zebrać się z instrumentami, to nim zaczęłaby grać choćby Szła dzieweczka, pokłóciłaby się o katastrofę w Smoleńsku.

Ale Robertowi mimo wszystko wiele się udało. Transmisje Konkursów Chopinowskich, z ich ekspercką oprawą, a przede wszystkim z „przełożeniem” na tzw. media społecznościowe – to był przecież pomysł Roberta. On uwierzył, że można ludzi zachęcić do słuchania wszystkich uczestników Konkursu od pierwszego etapu do finału i że da się widzów i słuchaczy wciągnąć w żywą reakcję, odkrywanie swoich emocji i opinii. Dzięki temu zmagania konkursowe nabrały innego zupełnie koloru. Przez trzy tygodnie taki odbiór Konkursu stworzył wspólnotę ludzi, którzy zapomnieli o bożym świecie, a najważniejszą dla nich sprawą było kto jak wykonał mazurki. O podobny efekt z równie dobrym skutkiem Robert zadbał również w przypadku ubiegłorocznych transmisji Konkursu im. Wieniawskiego.

Inne wielkie przedsięwzięcie Roberta: Konkurs Młody Muzyk i Młody Tancerz Roku. Robert uczynił z obu konkursów szczególny format telewizyjnego talent-show poświęconego (albo jak się już teraz mówi: dedykowanego) młodym artystom z dziedzin, które naprawdę są wymagające. Robert zapewnił im niezwyczajną szansę zaprezentowania umiejętności, ale przede wszystkim wielką przygodę z telewizyjną widownią. Finały krajowe obu imprez dawały zwycięzcom przepustkę do występów na Konkursie Eurowizji. A mieliśmy w obu konkursach naszych tryumfatorów – tancerkę i saksofonistę.

Jeszcze o innych projektach Roberta można by wiele powiedzieć. Ale to, co należy podkreślić: wszystko robił z autentyczną pasją, niespożytą energią, która zarażała współpracowników. Bez nich rzecz jasna wizje Roberta by się nie spełniły, ale to on był generałem, który pociągał za sobą do ataku. I robił to z charakterystycznym głośnym śmiechem i okrzykiem: bum, bum, bum.

No więc zbiera mi się na płacz, że kogoś takiego telewizja straciła.

Ale drugie oko mi się śmieje, ponieważ Robert podjął się wyzwania, by swoje marzenia realizować poza telewizją. Oczywiście mam trochę obawy, jak o młodszego brata, czy sobie poradzi. Ale jego odwaga może imponować, a siła pasji jest tak wielka, że kto wie, może mu się uda więcej jeszcze niż dotychczas. W każdym razie życzę mu tego szczerze.  

Oczywiście ważnym dokonaniem Roberta było to, że w marcu 2005 roku zaangażował mnie do swojej redakcji w TVP Kultura. Tworzyliśmy wtedy jedną redakcję: Teatru, Widowisk Artystycznych i Muzyki. Przez sześć lat siedzieliśmy w tym samym pokoju i mogłem być świadkiem, jak te Kamykowe dzieła powstawały. Miałem dla nich niemy podziw człowieka, który wie, że tak by nie potrafił, ale krew go z tego powodu nie zalewała. Jeśli kiedyś św. Piotr zapyta mnie: co ci się udało w życiu? – to może powiem o różnych rzeczach, ale na pewno wśród nich wymienię: pracowałem z Robertem Kamykiem.

3 234 odwiedzin

Dodaj komentarz

Oznaczone pola są wymagane *.