Czytając wywiady z prof. Deglerem na okoliczność wydanego właśnie tomu „Witkacego portret wielokrotny”, a i wertując tę książkę, przyłapuję się na myśli, że właściwie wolę czytać o Witkacym niż samego Witkacego, nie mówiąc o oglądaniu jego sztuk na scenie. Do Witkacego w teatrze zniechęciła mnie wystarczająco wiele przedstawień, głównie w tzw. teatrach prowincjonalnych, w których jeszcze nie tak dawno za szczyt ambicji uchodziło zagrać „W małym dworku”, „Matkę” albo „Wariata i zakonnicę”. To był dowód, że teatrowi w naszym małym mieście nieobca jest też awangarda. Spektakle zwykle były nawet nie okropne, ale śmiertelnie nudne, a to jest największy grzech przeciwko Witkacemu. Zdarzały się wyjątki od tej reguły, ale właśnie tylko wyjątki. Witkacy rzecz jasna nie jest winien temu, co z nim robią marni reżyserzy, którym wydaje się, że nie są tak marni. Zresztą na recepcję jego sztuk narzekano zawsze odkąd po wojnie zaczęto je wystawiać. Pierwszy marudził Puzyna, któremu wszak zawdzięczamy, że dramaty Witkacego wyszły drukiem.
Pewnie, gdyby prowincjonalne inscenizacje Witkacego mnie nie zaraziły, to i tak chodziłbym koło niego jak nieufny pies. Gdzieś w tyle głowy czai mi się taka wątpliwość: dlaczego ktoś, kto fantastycznie przeczuwał zasadnicze problemy człowieka we współczesnym społeczeństwie, przeczucia te wyrażał w tak grafomańskiej formie? Przypominam sobie, że Puzyna we wstępie do pierwszego wydania dramatów Witkacego, czyli na początku lat 60. stwierdzał, że autor „Szewców” odkrywany jest za późno, że na Zachodzie nie będzie rewelacją. Ale załóżmy, że jakimś szczęśliwym trafem Witkacy przebiłby się przed wojną za granicę. Czy uprzedziłby zainteresowanie np. Kafką? Czy zyskałby jego znaczenie? Śmiem wątpić właśnie z powodu stylu Witkacego. To jest oczywiście gdybanie. Moje wątpliwości zresztą może są tylko wyrazem mojego ograniczenia. Ale nic na to już nie poradzę, że wolę z twórczością Witkacego obcować poprzez Puzynę, Błońskiego, Micińską czy Lecha Sokoła, a także Jerzego Jarockiego (nie tylko jako inscenizatora, ale również autora sztuk o Witkacym). Witkacy zresztą jak mało który artysta awangardowy ma szczęście do znakomitych egzegetów. Prof. Degler pewnie powinien napisać biografię Witkacego, teksty zamieszczone w tej najnowszej książce dają tego przedsmak. Jak świetnie Degler opisuje relacje Witkacego z żoną i kochanką, przy której popełnił samobójstwo. Rozumiem, że ta biografia nie może na razie powstać, bo jak mówi Degler w którymś z wywiadów, wciąż nie odkryta jest tajemnica, co się działo z Witkacym w ciągu kilku miesięcy po wybuchu rewolucji październikowej. A ten czas zapewne miał kluczowe znaczenie dla jego późniejszej twórczości.
Witkacolodzy stają się doskonałymi tłumaczami twórczości Witkacego. Zgadzam się z tym, że czasem łatwiej czytać Witkacego właśnie przez pośredników. Z tymi teatrami bywa różnie. Jeśli tylko mogę, chodzę na spektakle – „Wariat i Zakonnica” w wydaniu Teatru STU był moim zdaniem doskonały. Teraz wrocławski Teatr Współczesny bierze się za „Pożegnanie Jesieni”. I to dopiero jest wyzwanie… Jestem bardzo ciekawa efektu. Tak w kwestii Witkacego, jak i „kulturalnie podejrzanych” zakamarków sztuki zapraszam na blog Sztukatułka (sztukatulka.pl)
Dziękuję za wpis, Sztukatułkę będę oglądał. Pozdrawiam