Paszport

Podobno jest organizowany konkurs na nowy projekt paszportu, który miałby uświetnić stulecie odzyskania naszej niepodległości. Można zaproponować osoby, miejsca czy symbole, których wizerunek oddawałby hołd wydarzeniom 1918 roku. W konkursie nie zamierzam brać udziału, ponieważ uważam, że w paszporcie poza godłem i własnym zdjęciem nie potrzeba innych obrazów. Sam zaś paszport jest symbolem wolności, jeśli oczywiście można nim swobodnie dysponować. Jakże krzepiąca jest świadomość, że dokument ten nie jest nawet konieczny, by poruszać się przynajmniej w naszej części świata.

Należę do pokolenia, które w pełni docenia możliwość posiadania paszportu. Pierwszy mój paszport pozostawał w gestii Wojewódzkiego Urzędu Spraw Wewnętrznych – jeśli dobrze pamiętam nazwę tej instytucji. W 1985 roku miałem udać się z pielgrzymką ministrantów do Włoch (ministrantem nie byłem, ale na pielgrzymkę się załapałem i to był mój pierwszy wyjazd na tzw. zachód). Trzeba było złożyć stosowny wniosek z wszelkimi wyjaśnieniami i wzmiankowany urząd udzielał zgody na wydanie paszportu. Albo nie udzielał, co przecież było na porządku dziennym w PRL. Akurat pielgrzymom, którzy jechali, by spotkać z Janem Pawłem II, paszporty raczej dawano, gdyż komunistyczna władza przynajmniej od pewnego momentu nie chciała zadzierać z Kościołem. Niemniej po powrocie z zagranicznej podróży paszport trzeba było zwrócić. Tylko bowiem władza mogła decydować, czy obywatel może wyjechać z kraju.

To są dla wielu oczywiste wspomnienia, ale warto je przywoływać młodzieży, by nie zadawała pytań, o których słyszałem:

– Jak nie mieliście w domu paszportów, to nie mogliście jeździć na dowód?

Z PRL-owskim paszportem mam jeszcze jedno pamiętne doświadczenie. Było lato 1989 roku. Już po wyborach 4 czerwca, ale jeszcze przed utworzeniem rządu Mazowieckiego. Mój kuzyn Bartek, studiujący w ówczesnej RFN, zaprosił mnie tam na wakacje. Aby z zaproszenia skorzystać trzeba było mieć nie tylko paszport, ale jeszcze podstemplowane w nim wizy. Ich załatwienie w ambasadzie przy ul. Katowickiej nie było prostą sprawą. Trzeba było zapisać się do społecznej kolejki, ponieważ o wyjazd ubiegały się tysiące naszych rodaków. Po wielodniowym oczekiwaniu w końcu nastąpił ten moment, gdy urzędnik ambasady wyszedł z naręczem paszportów, stanął na podwyższeniu pośród tłumu zebranych, odczytywał kolejne nazwiska i rzucał dokumentem, gdy usłyszał okrzyk szczęśliwego posiadacza. Mnie się udało, mogłem wyjechać, odczekując jeszcze swoje na dwóch granicach. Naszemu koledze, muzykowi, który miał już w paszporcie kilka wiz różnych krajów, bo jechał na zarobkowe chałtury, w opisanych wyżej okolicznościach paszport na Katowickiej zgubiono. Nie muszę chyba mówić, jaką miał wtedy minę.

Przez ostatnie lata w ogóle paszportem się nie przejmowałem. Nawet nie wiem, czy nie stracił ważności. Gdy teraz będę go wyrabiał na nowo, to może dostanę już ze zwycięskimi wizerunkami z konkursu.

Swoją drogą, czy w związku z przyszłorocznym stuleciem niepodległości nie można by zorganizować konkursu na to, co zrobić, by nasz kraj był trochę mądrzejszy i lepszy?

No tak, ale kto by ustalał kryteria oceny? Kto by decydował o laureatach? O nagrodach nie wspomnę.

Jeśli więc chodzi o wolność, to na pewno pilnujmy paszportów.

850 odwiedzin

Dodaj komentarz

Oznaczone pola są wymagane *.