Zbieżność nazwisk bywa utrapieniem. Nazwisko Majcherek może nie jest szczególnie popularne, ale „jest nas kilku”. Np. emerytowany aktor Starego Teatru Henryk Majcherek. Jego koledzy nieraz dopytywali się mnie, czy jestem synem Henia. A ja, owszem, jestem synem Henia, ale nie tego. Żeby było śmieszniej, w latach 70, gdy mieszkaliśmy w Szczecinie Henryk Majcherek aktor bywał u nas w domu i kolegował się z moim ojcem.
Gorzej ma mój brat (pomyłki między nami też można opowiadać jak anegdoty). Jak wiadomo jest znany publicysta polityczny Janusz Majcherek. Do brata kiedyś zadzwonił pewien znany swego czasu działacz polityczny i zachęcał do wstąpienia do tworzonej właśnie przez niego partii. „Potrzebujemy takich ludzi jak pan”.
Publicystę Janusza Majcherka czytam z zaciekawieniem, ale jego ostatni tekst z „Gazety Wyborczej” na temat telewizji wywołał u mnie zgrzytanie zębami. Majcherek kpi z artystów, którym marzy się telewizja z „Kabaretem starszych panów”. A to se ne vrati, bo nie ma starszych panów i nie ma już ludzi, którzy chcieliby ich oglądać. Najlepiej zatem sprywatyzować telewizję, zostawić jeden kanał dla tej garstki, co jeszcze ma jakieś wymagania. Majcherek kończy tekst następującym porównaniem: artyści przypominają mu pracowników PGRów, którzy na początku lat 90. również domagali się zachowania swoich gospodarstw, głosząc, że bez nich nie będzie jedzenia. A dzisiaj PGRów nie ma, a żarcia skolko ugodno.
Tego typu poglądy oczywiście korespondują z liberalnymi dogmatami, którymi szermuje obecna władza. Robi to niezbyt głośno, ale tekst Majcherka z pewnością tworzy dobry podkład dla decyzji, które być może będą podejmowane. Oto wnikliwy analityk pokazuje rzeczywistość, jaką jest, a te nieszczęsne inteligenciaki żyją mrzonkami z przeszłości. A przecież wiemy, że chodzi im tak naprawdę o kasę z telewizji.
Każda władza ma intelektualistów, którzy ją wspierają.
Mam wszkaże pytanie do Janusza Majcherka. Czy jeśli napisze książkę ze swoimi finezyjnymi myślami, to rzuci ją na wolny rynek? Będzie konkurował z Grocholą? Wydawnictwo, do którego się zgłosi zapewne zapyta, czy jest w stanie załatwić dotację na tę książkę. A tę dotację da mu jakaś publiczna instytucja, która żyje z pieniędzy podatników (to związek frazeologiczny naszych czasów). I dzięki temu będzie mógł wydać książkę w nakładzie 1000 egzemplarzy, z których połowa się rozejdzie (w części jako gratisy). I tak wygląda nadwiślański liberalizm.