50

Mój brat obchodzi 50 urodziny. Dokładnie we wtorek, ale dzisiaj jest rodzinny obchód. Fakt ten dla mnie samego jest nieco zaskakujący. Bo użyję tej wyświechtanej formuły: a jeszcze nie tak dawno… Mieszkaliśmy w Szczecinie w początkach lat 70. Mama chodziła popołudniami do pracy, więc siłą rzeczy brat jako starszy zajmował się mną. Chodziłem mu koło nogi jak mały pies. Musiał mnie zabierać do koleżeństwa. Pamiętam jedną taką wizytę u kolegi, który był synem kapitana żeglugi morskiej. A to nie było byle co w Szczecinie. Kolega miał rzeczy, których inni nie posiadali. Jedną z nich była coca-cola jeszcze nie tak znana (zresztą w Szczecinie nie wiedzieć czemu rozpowszechniła się na fali Gierkowskiego dobrobytu pepsi-cola). Kapitański syn poczęstował mnie napojem, który natychmiast zwymiotowałem na dywan. A dywan w kapitańskim mieszkaniu to nie było byle co. Jednak ludzie przesadzają z tym traumami z dzieciństwa, colę piję do dziś.

Gdy brat nie chodził ze mną po kolegach i koleżankach, to siedział w domu i malował Hendrixa. Było to zresztą bardzo wówczas popularne zajęcie w kręgach młodzieży. W tamtych latach oryginalne plakaty z gwiazdami były czymś nadzwyczajnym. My trochę mieliśmy dzięki Panu Godziszowi, który był kierownikiem naszej mamy w Domu Rybaka i z racji swoich kontaktów z marynarzami dysponował licznymi numerami pisma „Bravo”, a w nich były te poszukiwane skarby. Ale jak się nie miało plakatu Hendrixa, to się go samemu robiło. Malowanie Hendrixa polegało na tym, że trzeba było mieć szablon z jego podobizną. Następnie brat przez kalkę ołówkiem kopiował wizerunek na bristolu. Powstawały kontury twarzy, które należało wypełnić czarnym tuszem, pozostawiając białe miejsca na oczy, czy inne szczegóły oblicza, a tło całości pomalować na czerwono. Następnie obraz trafiał na ścianę w najbardziej eksponowanym miejscu. Wielkim szpanem było jak ktoś mieszkał na parterze i wtedy podświetlał jeszcze specjalną lampką plakat, co robiło piorunujący efekt, gdy zaglądało się przez okno. No, ale my mieszkaliśmy na czwartym piętrze. Zawsze z wielką uwagą śledziłem pracę brata.

Pod wieloma względami zapewne się różnimy. Jedną z różnic jest zamiłowanie do sportu. To znaczy brat nie interesuje się sportem w ogóle, w pogardzie ma sportowe emocje, a już największym wstrętem napawa go jakakolwiek myśl o uprawianiu sportu. Ja przeciwnie. Od najmłodszych lat pasjonuję się piłką nożną. Oczywiście wciągnęły mnie sukcesy polskiej reprezentacji w latach 70. Na tym tle brat mnie jeden jedyny raz zezłościł. Było lato 1974 roku. Wczasy w Świnoujściu. Ale przede wszystkim mistrzostwa świata w RFN (czy w NRF jak się wtedy mówiło), na których nasza jedenastka szła jak burza, pokonując kolejne drużyny. Aż doszło do meczu z gospodarzami, który decydował o awansie do finału mistrzostw. Żyła tym cała Polska, z wyjątkiem mojego brata,  który oświadczył, że przegramy mecz i poszedł czytać „Ulissesa”.  Mecz jak wiadomo z powodu aury miał dramatyczny przebieg i zakończył się naszą porażką 0:1. Wpadłem w ciężką rozpacz, z płaczem pobiegłem do brata i go swoimi małymi pięściami pobiłem. Nie zdarzyło się to już nigdy później, choć zdaję sobie sprawę, że przekora mojego brata może innych doprowadzić do płaczu.

Z tych dawnych wspominek pragnę jeszcze opowiedzieć o dwóch wydarzeniach. Mieszkaliśmy już w Warszawie, brat był na studiach i musiał odbyć tzw. praktyki robotnicze w zakładach im. Róży Luxemburg. Chodził normalnie do pracy, do fabryki, na zmiany. Ale zarobił tam pieniądze, za które kupił od kogoś podwójny album Beatlesów – składankę ich piosenek z lat 1967-70. Pamiętam jak dziś ten wieczór, kiedy już leżałem w łóżko, a brat przyszedł i pokazał mi tę płytę, która wydała mi się rzeczą nie z tej ziemi. Piękne były zdjęcia na okładce: Beatlesi stali na balkonie i patrzyli w dół. Środek czarnej płyty wypełniał obrazek zielonego jabłka. Ale gdy brat ją nastawił na nasz adapter (Artur albo Daniel?) i rozbrzmiały na samym początku flety ze „Strawberry fields forever”, to myślałem, że umrę z wrażenia. To nie było jedyne przeżycie sztuki, które zawdzięczam bratu w dzieciństwie, ale Beatlesów uwielbiam do dziś.

A propos pieniędzy. Od najwcześniejszych lat pamiętam, że brat miał kłopoty z pieniędzmi. Miewał je – pieniądze, ale niedługo. Co sprawiało te kłopoty? Znałem to hasło: idziemy do antykwariatu. To znaczy, że brat najpierw wybierał z naszych regałów książki i szliśmy do antykwariatu na Puławskiej, gdzie pani sprzedawczyni je oglądała, każdą wyceniała i następnie wypłacała należną kwotę. Ale nie był to koniec wizyty. Bo potem brat wchodził między półki i wybierał książki do kupienia za pieniądze, które dopiero co uzyskał. Pewnego razu oświadczył, że muszę go wspomóc. Nie było to dla mnie zaskoczeniem (ani wtedy, ani później). Miał okazję nabyć „Dzienniki” Gombrowicza. Oczywiście „Dzienników” nie można było w tym czasie kupić w antykwariacie. Wydanie z paryskiej „Kultury” gotów był sprzedać kolega brata ze studiów. Nie pamiętam, jaka była cena, ale nadzwyczaj wygórowana. Brat bardzo dużo mówił o tym Gombrowiczu, zatem wiedziałem, że to dla niego ważna sprawa. Musiałem do antykwariatu oddać jakieś swoje książki. Poświęciłem chyba wtedy ukochaną moją pozycję „Z ławki trenera” Kazimierza Górskiego oraz komiksy. Byłem też świadkiem „przejęcia” towaru. Odbyło się to na ulicy Marszałkowskiej pod Domami Centrum. Kolega przyszedł w umówionej porze, wyjął z torby trzy tomy obłożone gazetą i dał bratu. Tym kolegą był Jacek Zembrzuski. A było to jakieś 30 lat temu.

O innych kolegach brata ze studiów już nie będę opowiadał.

I na koniec taka historyjka: w początkach mojej pracy w redakcji „Teatru” pojechałem do Wałbrzycha. Przyjął mnie ówczesny dyrektor teatru Wowo Bielicki. Przedstawiłem się, a on ni to zapytał, ni to stwierdził: „Znaczy się: syn”.

Ale od tego zdarzenia minęło sporo czasu. Już tak nas nie mylą.

 

802 odwiedzin

Dodaj komentarz

Oznaczone pola są wymagane *.