Obiecywałem sobie, że nic o tym nie napiszę. Nie o wszystkim musisz pisać – sam siebie przestrzegałem – zwłaszcza o tym, o czym mówią wszyscy. Raz chociaż bądź oryginalny. Milczenie w tej sprawie jakże mogłoby być wymowne. Nie poddać się presji deklarowania się: za albo przeciw, podoba się albo nie podoba, dowcip czy żenada? – to byłby hart ducha, pokaz siły charakteru, tryumf nonkonformizmu. Ale jednak człowiek zawsze o sobie myśli jako o lepszym niż w istocie jest. Niestety znowu okazało się, że najsilniejsza jest słaba wola.
No więc przyznam się od razu, że piosenka KokoEuroSpoko podoba mi się. W dodatku wpadła mi w ucho już od pierwszego wysłuchania. I nawet przeczuwałem, że w konkursie na hymn naszej reprezentacji wygra. Prawdę mówiąc konkurencji nie miała żadnej. To, że Koko spodobało mi się nie dziwi mnie specjalnie. Mam dość pojemny gust muzyczny. W moim przypadku chyba nie sprawdziłby się test: powiedz, czego słuchasz, a powiem ci, kim jesteś. Bałagan, jaki panuje w mojej płytotece – kto obok kogo leży, co pod czym – niechybnie jest oznaką niezupełnej poczytalności, na której leczenie jest już z pewnością za późno.
Ale dajmy temu pokój. Jeśli zdecydowałem się zabrać głos w sprawie Koko, to dlatego, że zaciekawiła mnie dyskusja w sprawie wyboru tej piosenki na nasz hymn Euro. Otóż mimowolnie stała się ona społecznym testem światopoglądowym. Można odnieść wrażenie, że zespół Jarzębina w takim samym stopniu podzielił naród, jak nie przymierzając stosunek do katastrofy smoleńskiej. Linia podziału rzecz jasna nie jest tak prosta, że tzw. lud smoleński jest za Koko, a lud antysmoleński przeciw. Najgłośniej rzeczywiście słychać protesty z pozycji troski o wizerunek Polski wobec zagranicy. Koko – powiadają krytycy – utrwala stereotyp kraju zacofanego, prymitywnego, jednym słowem: wieśniackiego. My tu od lat z mozołem się modernizujemy, stadiony na poziomie europejskim wybudowaliśmy, a tu taki wstyd. Ale nie słychać też, żeby Jarzębinę przed postępowcami wzięła w obronę prawica. Bo owszem piosenka odwołuje się do miłej sercu tradycji ludowej, ale też nie jest specjalnie patriotyczna, tak jak niektóre inne utwory biorące udział w konkursie i uderzające w narodową nutę. W nich było słychać łopot orlich skrzydeł, a nie kurze gdakanie. Co gorsza wybór Koko bliski jest babuszkom, które będą reprezentować Rosję na konkursie Eurowizji – czyż nie jest to podejrzane?
Różnie zatem można Koko słuchać i co innego w przyśpiewce słyszeć. Znamienne są też głosy poparcia. W blogu Kasi Szustow publikowanym w portalu Na temat czytam: „Oto głos prawdziwych polskich kobiet, a nie tych o kształtach idealnych, wytworzonych przez komputerowe programy do edycji zdjęć czy chirurgiczny skalpel, będzie zagrzewał do boju polskich piłkarzy. Panie z Kocudzy nie świecą ciałem lub mini-legins-bikini, lecz występują w ludowych strojach, które zakrywają je od stóp po sam czubek głowy. Z zakutanych ciał wydobywa się najczystszy dźwięk. (…) Jarzębiny – jak same o sobie mówią – to „bojowe babki”, które nie obawiają się niczego. Kibice-fanatycy, strzeżcie się kobiet! Nadlatujemy.” Tak zatem Koko stało się hymnem feministycznym.
W tym zgiełku rozmaitych opinii na temat Koko pojawiły się i takie głosy, żeby nie traktować całej sprawy z przesadną powagą. Że wybór tej akurat piosenki jest po prostu wyrazem poczucia humoru. Daj Boże. Poza tym odwołując się do moich już wieloletnich doświadczeń kibica piłkarskiego mogę stwierdzić, że tylko te piosenki były dobre, które towarzyszyły sukcesom naszej reprezentacji. Koko możemy jeszcze znienawidzić. Chyba że…