W piątek w Instytucie Teatralnym ma się odbyć spotkanie poświęcone Pawłowi Konicowi, który 29 sierpnia obchodziłby urodziny. Gdyby żył, miałby dopiero 60 lat. W przyszłym roku minie 10 lat od jego śmierci. Te liczby sprawiają przykrość.
Trudno powiedzieć, żebyśmy jakoś szczególnie się kolegowali, ale przecież znałem go, najpierw z lektury „Teatru”, potem spotykałem przy różnych teatralnych okazjach, w pewnym okresie regularnie w miejscu, którego był szefem. Podziwiałem go za to, co robił, jak myślał, jaki był. A jego sposób bycia cechował rzadki rodzaj elegancji. Był pewnie najprzystojniejszym facetem, który uprawiał zawód krytyka teatralnego. Ale to kobiety, które go znały, najlepiej mogłyby opisać, jak działał czar jego uśmiechu.
Ten uśmiech chyba najbardziej się uwidaczniał w foyer Teatru Małego, gdy witał widzów, schodzących się na kolejne spektakle, koncerty, spotkania, pokazy. Tam prawdopodobnie czuł się najbardziej u siebie, najbardziej usatysfakcjonowany, że to, co robi ma sens i jest docenione. We wrześniu minie 20 lat, jak Teatr Mały zaczął funkcjonować wedle koncepcji Pawła i Mieczysława Marszyckiego jako Dom Sztuki. Narodziny jego idei tak wspominał w rozmowie, którą swego czasu opublikowała w „Dialogu” Anna Cieliczko: „Od samego początku wyobrażałem sobie – może dlatego, że czułem już pewien przesyt teatru – miejsce, w którym teatr będzie między innymi. Najlepiej byłoby to nazwać klubem. (…) My chcieliśmy stworzyć instytucję – małą, nierozrośniętą – która miałaby maksymalnie dużo wyjść i wejść w rzeczywistość, w kulturę, w sztukę. Otwartą, chwytającą jak najwięcej”.
Dzisiaj każdy bardziej ambitny dyrektor ma podobny pomysł na teatr, co czasami służy tylko maskowaniu słabości repertuaru. Ale to Konic był prekursorem myślenia o teatrze, który w autentyczny sposób łączy różne dziedziny twórczości. To łączenie udawało się tylko dzięki temu, że Paweł miał dwie cechy: był otwarty i miał gust. Ile to człowiek się nachodził do Małego w latach 90., w każdym tygodniu działo się coś, co warto było zobaczyć. Przedstawienia teatrów instytucjonalnych z kraju, alternatywnych, lalkowych. Ci, co to wszystko pamiętają, mają sentyment do dziś. Nie ma w Warszawie, ani chyba w Polsce miejsca (może z wyjątkiem Teatru Starego w Lublinie, którego impresaryjny program wzoruje się na działalności Małego), które funkcjonowałoby z takim pożytkiem. Największym błędem dyrekcji Jana Englerta w Teatrze Narodowym było doprowadzenie do likwidacji Teatru Małego jako sceny impresaryjnej. Choć pewnie jej kres nastąpiłby wraz z całkowitym zamknięciem teatru w podziemiach Domów Centrum, co się stało w 2009 roku.
Pamiętam ostatnie spotkanie z Pawłem. To było wczesną wiosną 2005 roku w stołówce telewizji na Woronicza. Ja zaczynałem pracę w otwieranym właśnie kanale Kultura. Paweł od roku był szefem Teatru Telewizji. Chyba na tym stanowisku nie był najszczęśliwszy. Szybko musiał się zorientować, że jego zamierzenia nie będzie łatwo realizować (choć patrząc z dzisiejszej perspektywy krótka dyrekcja Konica zostawiła sporo wartościowych dokonań, wystarczy spojrzeć na listę nagrodzonych spektakli na Festiwalu Dwa Teatry w Sopocie w 2005 roku). Przypominam sobie, że zwierzał mi się, jak poczuł się rozczarowany, gdy w symboliczny sposób chciał rozpocząć swoją dyrekcję od emisji Mistrza – klasycznego spektaklu w reżyserii Jerzego Antczaka z wielką rolą Janusza Warneckiego i okazało się, że przedstawienie nie miało tzw. oglądalności. Niedługo po tym spotkaniu przestał przychodzić na Woronicza. Dotknęła go okropna choroba, z którą walczył wiele miesięcy, ale przegrał.
Myślę, że wciąż go bardzo brakuje. Ponieważ niezbyt wiele jest ludzi dobrych i mądrych. Gdyby w swoje 60 urodziny był z nami, to pewnie uśmiechałby się spod swoich wąsów w ten czarujący sposób. A my czulibyśmy się z nim spokojniejsi.