Oczywiście jako zagorzały beatlefan nabyłem drogą kupna specjalne wydanie tzw. deluxe płyty Sgt. Pepper’s Lonely Hearts Club Band, która właśnie obchodzi 50 rocznicę publikacji. Bardzo to wszystko ładnie wygląda, nie mówiąc o przyjemności dla ucha. Co prawda przy odtwarzaniu kolejnych przymiarek do nagrania np. A day in the live albo innych utworów (tzw. takes zajmują dwie z czterech płyt tego wydawnictwa) miałem mieszane uczucia. Z jednej strony to jest ogromnie ciekawe – poznawanie całego tego archiwum twórczego Beatlesów, odkrywanie jak się rodziła wielka sztuka. Z drugiej wszakże strony jest w tym coś krępującego, niedyskretnego – oto zdradza się tajemnice kuchni niezwykłego dzieła. Do końca rzecz jasna ujawnione nie będą, możemy co najwyżej dostać namiastkę tego, co działo się w studio Abbey Road przez pół roku sesji nagraniowej. A tego prawdziwego „making of”, które dokonywało się we wnętrzu czwórki muzyków, poznać się nie da.
Bardzo wiele się teraz pisze o znaczeniu i fenomenie Sierżanta… Drobiazgowo analizowana jest zawartość płyty, jak i przypominane są rozmaite konteksty kulturowo-społeczno-obyczajowe towarzyszące jej powstaniu. Niewątpliwie trafiła w swój czas. Powiada się, że symbolicznie zainaugurowała Lato Miłości 1967 roku. Jerzy Jarniewicz w książce poświęconej ówczesnej kulturze o tytule zaczerpniętym ze słynnej beatlesowskiej piosenki All you need is love pisze, że „w tamte czerwcowe dni dźwięki Sierżanta rozbrzmiewały z każdej strony: płytę nadawały wszystkie stacje radiowe, grana była w sklepach, na dworcach i stacjach benzynowych, dobiegała z otwartych okien i zza szyb przejeżdżających samochodów. Zdaniem jednego z historyków w dniu, w którym ukazał się Sierżant Pieprz, Europa była bliżej zjednoczenia niż kiedykolwiek od czasów kongresu wiedeńskiego”. Chyba jednak to opinia zdecydowanie na wyrost, bo czy płyta Beatlesów był dostępna w Polsce? Pojedyncze egzemplarze zapewne trafiały do kraju, ale tylko prywatnymi drogami. Ilu zresztą mogło być takich szczęśliwych posiadaczy? Ciekawe, czy wtedy latem 67 roku ktokolwiek w Polskim Radiu nadał płytę w całości, bo poszczególne kawałki owszem tak. Czy mój brat jako wówczas mały chłopiec mieszkający w Turku mógł cokolwiek z tej płyty usłyszeć? a Beatlesów na pewno już znał. (Nie mówię o sobie, bo ja żyłem dopiero od trzech miesięcy, co i tak daje mi dzisiaj pewną przyjemność twierdzenia, że 50-tka Pieprza jest także moją). Kiedy w czerwcu tamtego roku odbyła się pierwsza światowa transmisja satelitarna programu telewizyjnego, Beatlesi wystąpili w nim ze swoim hymnem, wspomnianym All you need is love. Program One World miał być pokazany także w krajach naszego obozu, ale w związku z wojną 6-dniową to się nie stało. Żelazna kurtyna trzymała się mocno. Żyliśmy jednak w swoim świecie. Na festiwalu w Opolu, odbywającym się dokładnie w tym samym czasie, tryumfowała piosenka Wojciecha Młynarskiego Jesteśmy na wczasach, a specjalną nagrodę otrzymał Czesław Niemen za Dziwny jest ten świat, który i tak pięknie współgrał z powszechnymi nastrojami.
Zabawne jest to, a może trochę smutne, że dzisiaj All you need is love wykorzystano jako ilustrację muzyczną i hasło kampanii reklamowej jednej z sieci telefonii komórkowej.
A już całkowicie napawa smutkiem, że Lato Miłości sprzed 50 lat wspominamy w atmosferze, która z tamtą nie ma nic wspólnego. Możemy oczywiście ze sceptycyzmem podchodzić do hippisowskich ideałów, utopijnych haseł, które wtedy głoszono. Ta kultura wytworzyła wspaniałe dzieła, ale też szybko się zdegenerowała. Szkoda byłoby jednak, aby jej mitotwórczą siłę zbyć cynicznym grymasem. Gdyby tylko nim… Kiedy przyglądam się obrazkom rozgrywającym się w tych dniach np. pod Teatrem Powszechnym, to myślę, że dzisiejsza „kontestacja”, którą tworzą nie „dzieci – kwiaty”, ale raczej „dziarscy chłopcy”, woli śpiewać pieśń All you need is… hate. Jesteśmy bardzo daleko od Lata Miłości. Więcej niż 50 lat. I coraz bardziej stajemy się „samotnymi sercami” – bez orkiestry.