Jeszcze w sprawie Starego Teatru i nie tylko

We wtorek minister kultury zatwierdził wybór Marka Mikosa na dyrektora Starego Teatru wraz z jego zastępcą ds. artystycznych w osobie Michała Gielety. Reakcją na tę decyzję było powstanie Gildii Polskich Reżyserów i Reżyserek Teatralnych, która sformułowała stosowny protest. Tymczasem zespół artystyczny krakowskiego teatru wydał oświadczenie, które pewnie należy rozumieć tak: nie podoba nam się to, co się stało, czujemy poważny niepokój przed nową dyrekcją, ale nie decydujemy się na bardziej radykalne formy sprzeciwu. Naszą linią obrony będzie jedność zespołu oraz pilnowanie wartości dla nas szczególnie cennych.

Widać więc, że aktorzy Starego Teatru przyjęli inną taktykę niż koledzy z Teatru Polskiego we Wrocławiu. Nie ulegli podszeptom bardziej egzaltowanych kibiców, by podjąć ostrą walkę (nie wiadomo, co by mieli w jej ramach zrobić: wysadzić się jak Wołodyjowski z Ketlingiem w oblężonym Kamieńcu?). Zwyciężyła więc raczej postawa wyczekiwania z zaciśniętymi zębami. Ruch teraz należy do nowych dyrektorów. Można się spodziewać, znając ich usposobienie, że będą podejmowali wszelkie kroki, by zdobyć choć odrobinę zaufania aktorów. Dzisiaj trudno wyrokować, co się stanie w Starym Teatrze. Być może obawy związane z nową dyrekcją się rozwieją? Może nadzieje Ministerstwa Kultury na przeprofilowanie teatru się nie spełnią? A może nastąpi czas dryfowania, chaotycznych działań, które doprowadzą do wniosku, że ten eksperyment był jednak pomyłką?

Sprawa zmiany dyrekcji Starego Teatru ma oczywiście szerszy kontekst i wpisuje się w politykę władzy, dla której kultura jest istotnym elementem kształtowania rzeczywistości. Dla poprzedników kultura była właściwie tylko problemem finansowym: chodziło o to, żeby dużo nie kosztowała, a najlepiej sama na siebie zarabiała. Obecna ekipa formułuje inne oczekiwania i wymagania. Wiąże się to z działaniami, które rodzą napięcia. Z jednej strony mamy więc władzę, która głosi konserwatywną wizję kulturę (np. jako zwornika tożsamości narodowej), a z drugiej liczącą się część twórców, którzy nie chcą się wizji tej poddać. W oświadczeniu Gildii Polskich Reżyserów i Reżyserek Teatralnych sygnatariusze piszą: „pragniemy wyrazić naszą obawę, że sytuacja w Narodowym Starym Teatrze jest częścią szerszej strategii Władz, skierowanej na wyciszenie nurtu krytycznego, bez którego sztuka i społeczeństwo nie mogą się rozwijać. Obawa ta stała się głównym impulsem naszego zjednoczenia”. Rzeczywiście w ciągu tego sezonu nastąpiła seria zmian w placówkach, w których artyści „krytyczni” działali. Nie wszystko stało się za sprawą Ministerstwa Kultury, ale wrażenie na pewno pozostaje, że grupa ta traci wpływy. Paradoksem jest, że jej prominentni reprezentanci deklarowali swego czasu np. chęć głosowania na Jarosława Kaczyńskiego, wyjawiali, że taki głos oddali na Andrzeja Dudę, albo po ostatnich wyborach parlamentarnych w wywiadach ogłaszali, że nic takiego się nie stało.

Powstanie Gildii jest faktem znamiennym. Ale to nie pierwszy raz środowisko się mobilizuje, gdy czuje, że zewnętrzna opresja robi się zbyt silna. Parę lat temu przecież powstało Obywatelskie Forum Teatru Współczesnego, które różne postulaty zgłaszało, po czym zgasło jak ogień na zapałce. Niewątpliwie problemem od dawna jest brak mocnego, reprezentacyjnego głosu środowiska teatralnego. Patrząc na listę sygnatariuszy Gildii można łatwo zauważyć, że w większości tworzą ją, jak na razie przynajmniej, reżyserzy wywodzący się z tej samej części środowiska. Jest wiele znakomitych nazwisk, ale wielu  brakuje. To jest pewien kłopot. Widać to było także wcześniej przy innych akcjach protestacyjnych: wydźwięk był taki, że popieramy się we własnym kręgu. Środowisko teatralne, pomimo tego, że przecież nie jest liczne, dzieli się w takim samym stopniu jak całe społeczeństwo. Być może te podziały nie mają wymiaru politycznego. Bo renomowanych artystów, którzy deklarowaliby się jako sympatycy obecnej władzy, nie ma wielu. Ten podział może mieć bardziej charakter natury artystyczno-ideowej, a nawet towarzyskiej. Jest na pewno silna grupa twórców, właśnie zrzeszonych w Gildii, którzy deklarują swój bardzo wyraźny pogląd na teatr. Nazwijmy go dla uproszczenia: progresywnym. Gdyby spojrzeć na to zjawisko od strony statystycznej, to okazałoby się, że pewnie artyści ci nie mają zbyt wielu swoich teatrów (a teraz jeszcze mniej), ale ich głos jest mocny (obecna wiceminister kultury, będąc jeszcze publicystką „Gazety Polskiej” określiła go nawet mianem: wrzasku) i to oni nadają ton życiu teatralnemu. Obok funkcjonuje cała rzesza twórców, którzy nie mają tak wyraźnej identyfikacji, myślących o teatrze w innych kategoriach. Niestety mam wrażenie, że między obiema grupami istnieje dystans, a może nawet nieskrywana niechęć. Jedni drugich nie szanują, nie uznają wzajemnego prawa do robienia teatru wedle swojego uznania. Należy oczywiście zgodzić się, że tzw. teatr reżyserski, za którym opowiada się Gildia, ma swoją rację bytu. Ale czy nie może on podlegać krytyce? Czy musimy bezwzględnie godzić się na to, że miarą nowoczesnego teatru jest na przykład dekonstrukcja tekstu dramatycznego na scenie?

Ale przecież tu nie chodzi o spór o wierność literaturze w teatrze – powiedzą artyści „krytyczni”. – Chodzi o sprawy dalece bardziej istotne: o wolność twórczą. Występujemy w jej obronie przeciw władzy, która ma ochotę ją krępować. Lepiej podnosić larum już teraz, zanim będzie za późno. Oczywiście to jest konieczna postawa, tym bardziej że mamy szereg nierzadko kuriozalnych przykładów, że zapędy cenzuralne istnieją. Dlaczego jednak w sprzeciwie tym nie ma większej solidarności? Można rzecz jasna zrzucić to na karb naturalnego niestety w takich sytuacjach oportunizmu, niechęci do angażowania się w spory z władzą, pilnowania swoich interesów etc. Ale może jest jeszcze inny powód.

Prawdopodobnie to nie jest najlepszy moment na tego typu rozrachunki, ale nasuwa się pytanie: czy teatr krytyczny, który z lepszym lub gorszym skutkiem walczy o przemiany społecznej świadomości, powinien być również samokrytyczny? Czy w twórcach, którzy hołdują tego rodzaju sztuce, jest zdolność do refleksji na temat błędów, które sami popełnili? Bo można rzecz jasna wszystko zwalać na złą władzę (jak się okazuje zresztą reprezentowaną nie tylko przez partię rządząca, ale i inne osadzone w samorządach), która sprzysięgła się przeciwko artystom. Ale jeśli dzieje się nam coś złego, to warto się zastanowić, czy można było tego uniknąć? Ciekaw jestem, czy np. wśród dyrektorów, którzy potracili w tym sezonie swoje teatry, jest jakakolwiek chęć do takiej autorefleksji?

Ja nie chcę formułować listy grzechów po stronie artystów, które być może również przyczyniły się do ich porażek. Myślę jednak, że są dwa obszary, które warto przeanalizować. Jeden to są relacje z publicznością. Czy aby na pewno była ona naszym sojusznikiem? Takie przymierze udało się wytworzyć w Teatrze Polskim we Wrocławiu, o czym świadczy niegasnąca akcja protestacyjna przeciw Cezaremu Morawskiemu, do której włączyli się także widzowie. Ale w innych miejscach zmiany przyjmowane są raczej obojętnie. Pytanie do twórców teatru krytycznego: czy jesteście w stanie rozszerzyć krąg odbiorców swojej sztuki, tak aby jej potrzeba mocniej się zakorzeniła? I może to nie jest kwestia treści, jakie serwujecie, ale scenicznych form, bo to one odbierane nierzadko jako niekomunikatywne zniechęcają część publiczności?

Drugi obszar funkcjonowania teatru z misją jest wyjątkowo grząski – to relacje z władzą. Można oczywiście liczyć, że kiedyś w przyszłości uda się wypracować tak wzajemne stosunki, określić w precyzyjnym układzie oczekiwań i powinności, że wyeliminowane zostaną perturbacje, których ciągle jesteśmy świadkami. Teraz np. wraca znowu sprawa konkursów jako sposobu powoływania dyrektorów. Parę lat temu środowisko domagało się obligatoryjności konkursów. Dzisiaj są kwestionowane. Ale przecież nie możemy uważać, że konkursy są złe, bo nie wygrywają w nich „nasi”. Relacje artystów z władzą nigdy zapewne nie będą łatwe. Może nawet nie powinny być, bo to by oznaczało, że sztuka traci swoje ostrze. Jednak czy zawsze trzeba iść z władzą na czołowe zderzenie? Zastanawiam się czasami, jak by dzisiaj postępowały takie dyrektorskie wygi z czasów PRL-u, jak Axer, Dejmek, Hubner, Warmiński? Czy im było łatwiej pełnić swoje role? Ich pozycja może była o tyle mocniejsza, że ówczesna władza mimo wszystko bardziej liczyła się z teatrami, a więc i z ich dyrektorami. Oczywiście oni też wylatywali z foteli, czasami odchodzili protestacyjnie, ale też podejmowali gry z partyjnymi nadzorcami, czasami szli na kompromisy, by wywalczyć coś bardziej istotnego. Jednym słowem: lawirowali, co pewnie nie dawało im komfortu samopoczucia, ale nie robili tego dla prywatnego interesu. Czy dzisiejsi dyrektorzy – funkcjonujący niby w lepszym systemie – mogliby się czegoś od tamtych nauczyć? Może tego, co ks. Piotr powiedział Senatorowi:

– Jeśli kto władzę cierpi, nie mów, że jej słucha.

Swoją drogą władza, która idzie na ostry konflikt z artystami, może odnosić chwilowe sukcesy, ale w dłuższej perspektywie ma jak to się potocznie mówi: przerąbane.

PS. Już po publikacji tego wpisu Monika Strzępka zwróciła mi uwagę, że lista reżyserów, którzy stali się sygnaturiaszami Gildii jest już znacznie szersza i obejmuje więcej osób z różnych stron środowiska. Oczywiście to na pewno lepiej dla tej inicjatywy, której znaczenie będzie tym większe, im większa będzie jej reprezentatywność.

738 odwiedzin

Dodaj komentarz

Oznaczone pola są wymagane *.