Dowiaduję się z nekrologów o śmierci ludzi, których znałem. Zaskoczenie jest tym większe, że nie byli w wieku, w którym można się godzić z odejściem. Zaskoczenie jest absolutne: no, jak to, przed chwilą jeszcze byli, pracowali, gdzieś ich widziałem i nagle ich nie ma? Wiosna w pełni, zieleń bucha, natura budzi się do życia, by użyć niezbyt oryginalnej metafory, a wy się tak bez słowa zwinęliście? Właśnie teraz? Co się stało?
Krisztina Baba była jakiś czas temu dyrektorem Instytutu Węgierskiego w Warszawie. Bardzo jej leżały na sercu sprawy dramaturgii i teatru, angażowała się w rozmaite działania promujące węgierską sztukę u nas. Każdy kto chciał coś zrobić, aby Polacy i Węgrzy więcej wiedzieli o sobie, mógł liczyć na jej życzliwą pomoc. Sam tego doświadczyłem przy okazji jakichś prac w redakcji Teatru. Pamiętam też Krisztinę Babę z toruńskiego Kontaktu, na który chętnie przyjeżdżała. Być może w sukcesach węgierskich teatrów na festiwalu miała też swój udział. Po zakończeniu misji w Warszawie wróciła do Budapesztu. Ostatnio pracowała na Uniwersytecie Teatralnym. Podobno jej śmierć była wynikiem wypadku samochodowego.
Ryszarda Nawrockiego, wieloletniego aktora Teatru Polskiego w Warszawie, spotkałem niedawno na premierze Żeglarza. Chwilę rozmawiałem z jego żoną, Marysią, która też odkąd pamiętam, pracowała w sekretariacie Polskiego. Na tej premierze miesiąc temu nie wyglądali na szczęśliwych. Od jakiegoś czasu już nie pracowali w teatrze, który chyba kochali. Nawrocki nie był aktorem, którego śmierć odnotowałyby serwisy informacyjne. Ale był aktorem, bez którego nie ma teatru. Jego charakterystyczną sylwetkę pamiętam z tych wielu drobnych ról, które grał u Dejmka i Kiliana, a kilka wspominam ze szczególną wdzięcznością, np. Osiołka Porfiriona w Zielonej Gęsi. Niedawno skacząc po kanałach telewizyjnych zatrzymałem się na chwilę przy filmie, który z niewiadomych powodów lubię – Wiosna, panie sierżancie. W postaci czarnowłosego malarza przybłędy chyba po raz pierwszy rozpoznałem Nawrockiego – 40 lat młodszego. Znowu wiosna, panie Rysiu, a pan co?
A dzisiaj przeczytałem o śmierci Tomasza Służewskiego, która całkowicie bezsensownie przerwała jego fantastyczną pracę w Domu Kultury w Białołęce i w Teatrze 13, którego był twórcą i reżyserem. Poznałem go przy okazji przeglądu Garderoba, który organizował dla teatrów amatorskich. Siedziało się w tej Białołęce od rana do późnej nocy, oglądało rozmaite występy, czasami z rozdziawioną gębą, że ci amatorzy tak są dobrzy. Służewski pokazywał też przedstawienia swojej 13, zawsze jednak poza konkursem. I to był naprawdę kawał teatru, którego nie powstydziliby się zawodowcy. Jakim cudem Służewski zbierał wokół siebie tych uzdolnionych ludzi (nie tylko młodzież) i co z nimi robił, że dawało to takie efekty? To doświadczenie zostanie im pewnie na zawsze w pamięci, choć dzisiaj zostali sami.
Odejściami tych osób teatr wiele stracił.