„Definicja piękna… Mój Boże, kto tylko po ołówek chwyci, zaraz się o to pokusi, a przecież to sprawa czułego wewnętrznego astrolabium, bezbłędnie naprowadzającego na kierunek celu. Raz chciałbyś być w ogrodzie kwitnącym, to znów pociąga cię za sobą waląca się lawina. Wyrywa drzewa, wykroty, osuwa głazy. Przecież wciąż to ty sam… i te strzeliste kolumny Apollina w Didimie, i ten żałosny ludzki strzęp Aidsem porażony w Greenwich Village. Ostrość światła obraz może zaciemnić, a ciemny filtr rozjaśnić… Selekcja wrażeń, przetwarzanie obrazów – to wszystko dzieje się poza świadomością, choć nie bez bólu… zalegają we mnie gotowe obrazy…”
Gdy umarł Andrzej Majewski, przypomniał mi się najpierw numer Teatru z kwietnia 1991 roku, w którym zamieściliśmy blok tekstów o tym wybitnym scenografie, przede wszystkim rozmowę z nim, przeprowadzoną przez Agnieszkę Kocher-Hensel. Numer był wyjątkowy, bo kolorowy. W kolorze były reprodukowane obrazy Majewskiego. W 1991 roku Majewski miał 55 lat i był niezmiernie cenionym scenografem, przede wszystkim operowym.
Nie potrafię w jakiś szczególnie osobisty sposób wspominać Majewskiego, bo go nie znałem. Pamiętam parę jego scenografii, które ze względu na swoją malarską ekspresyjność i monumentalizm pozostawiały wrażenie niepowtarzalnej sztuki, ale z biegiem czasu jakby mijającej się z tym, co zaczęło dominować na scenach. Może to był jeden z powodów, dla których właściwie od lat Majewski przestał być w teatrach obecny (w Warszawie bodaj ostatnia jego scenografia w teatrze dramatycznym to Noc listopadowa Grzegorzewskiego w Narodowym) i zostawał sam ze sztalugą malarską. Przykre jest to, że tej miary artyści, tak niezwykle indywidualni, odchodzą po cichu. Po jego śmierci pojawiły się krótkie notki (w internetowym Dwutygodniku żywe wspomnienie napisał Marek Weiss-Grzesiński, reżyser, który z Majewskim zrealizował wiele oper. Jutro, w dniu pogrzebu twórcy pokażemy w Kulturze program z lat 90., w którym Majewski opowiada o swojej sztuce, a o nim mówią m.in. Penderecki i ks. Orzechowski).
W tym wywiadzie w Teatrze 20 lat temu mówił, że teatr jest dla niego wszystkim. „Jest tym, czym zechcę – raz Edenem, raz rynsztokiem. Zawsze pocieszającym jakoś rozwiązaniem. No tak, ale po 50-ce… dinnery, premiery, a po prawdzie zaznało się życia tyle, co nad stawem w letni dzień siedząc”.