Wczorajsza informacja o wynikach konkursu na dyrektora Teatru Polskiego we Wrocławiu nie jest oczywiście zaskoczeniem. Wygrał kandydat, którego chciała lokalna władza, zyskując w tej sprawie także poparcie urzędników MKiDN. Udało się przede wszystkim wreszcie to, o czym we Wrocławiu niektórzy marzyli od lat: przepędzono poprzedniego dyrektora. To niewątpliwy sukces Europejskiej Stolicy Kultury.
Znam prywatnie zwycięzcę konkursu – Cezarego Morawskiego, żywię do niego sympatię, ale nawet ona nie powstrzymuje mnie od stwierdzenia, że aktor podejmuje się tzw. mission impossible. Zmiany dyrekcji teatrów czasami następują w złej atmosferze (by wspomnieć choćby to, co się działo w Teatrze Nowym w Łodzi, gdy obejmował go Grzegorz Królikiewicz). Ale przypadek Polskiego we Wrocławiu jest szczególny. Bodaj dwa lata temu, gdy podejmowano kolejną próbę odwołania Mieszkowskiego, pisałem, że można mieć krytyczną opinię o jego dyrekcji (sam nie należałem do bałwochwalców), ale jakkolwiek byłaby negatywna nie powinna wpływać na dalszą jego działalność, tym bardziej że przyniosła realne sukcesy. Nerwy, które wywoływał jego teatr, mimo wszystko były lepsze, niż spokój, który zapanuje, gdy w Polskim Mieszkowskiego zabraknie. A tak się teraz stanie. Nie wiemy, jakie pomysły ma Morawski, ale raczej jest pewne, że nie będzie kontynuował tej linii, którą Polski wypracował w ciągu ostatnich 10 lat. Przecież takie ma oczekiwania władza, która dążyła do zmiany. Rozleci się cała grupa twórców, dla których Polski był przyjaznym domem. Krystian Lupa na pewno też nie zrobi tu kolejnego swojego spektaklu. Nowy dyrektor na wejściu będzie miał przeciwko sobie przynajmniej część zespołu aktorskiego i nie pomogą żadne deklaracje o chęci współpracy. Wątpliwe, żeby udało mu się pozyskać opinię środowiska, dla którego Polski za Mieszkowskiego był najlepszym teatrem w kraju. Dyrekcja Morawskiego będzie zatem dla niego swoistym rodeo. Nie wiem tylko, czy te zmagania będą aż tak ciekawe do oglądania.
Po wczorajszych decyzjach można wznosić klątwy do Pana Boga i pytać, dlaczego nas pokarał tak beznadziejną władzą? Ale chyba też ludziom, którym leżało na sercu dobro Teatru Polskiego we Wrocławiu trzeba zadać pytanie: czy rzeczywiście zrobili wszystko, by nie dopuścić do tego, co się stało? Dlaczego do konkursu nie stanął nikt, kto by był rzeczywistą alternatywą dla Cezarego Morawskiego? To konkurs na dyrektora teatru – z całym szacunkiem – w Nowej Hucie miał ciekawszą obsadę. Dlaczego nikt z istotnych artystów, którzy byli związani z Polskim za dyrekcji Mieszkowskiego nie wziął na siebie odpowiedzialności za dalsze losy teatru w sytuacji, gdy było już wiadomo, o co toczy się gra? Być może to poświęcenie byłoby skazane na porażkę, ale przynajmniej środowisko związane z teatrem zachowałoby czyste sumienie, że zrobiliśmy wszystko, co w naszej mocy. Czy wreszcie sam Krzysztof Mieszkowski mógł zadbać o sukcesję, która dawałaby gwarancję, że jego praca nie zostanie zmarnowana?
To są już pewnie pytania retoryczne, którego niczego nie zmienią. Ale może warto zmierzyć się z taką autorefleksją, by być bardziej odpowiedzialnym, gdy przyjdzie walczyć o kolejny teatr.