Wracam do sprawy biografistyki teatralnej, a kolejny pretekst daje sesja Nowe historie – nowe biografie w Instytucie Teatralnym. Z organizatorami i niektórymi uczestnikami dotychczasowych spotkań teatrologów prowadzę swoisty ping pong. Ja komentuję na blogu ich wysiłki, oni cytują w referatach moje uwagi, które nie wiedzieć czemu odczytują jako nieprzychylne i odpowiadają pięknym za nadobne – życzliwi mi o tym donoszą. Tak było też podobno w tym roku. Swego czasu napisałem, że nasza teatrologia nie zajmuje się biografiami ludzi teatru. „Niech sam pisze” – taka padła odpowiedź na zarzuty. Pod względem erystycznym nie była ona zbyt finezyjna, a nawet śmiem twierdzić, że świadczyła o słabej formie oponentów. W taki sposób mogą recenzentom odszczekiwać się kiepscy aktorzy. Ale kwiat naszej teatrologii prostemu magistrowi wiedzy o teatrze? Po prostu: spieprzaj, dziadu? Cokolwiek jednak mówią i myślą uczeni o mojej skromnej osobie i tak ich kocham – doktorantów, doktorów, profesorów. I panie oczywiście też.
W tym roku tematem sesji Instytutu Teatralnego była biografistyka teatralna. Nie chcę jak pan Zagłoba powiedzieć, że jam to nie chwaląc się sprawił. Ale ucieszyło mnie, że jednak teatrolodzy problem dostrzegli. Niestety z powodu obowiązków zawodowych nie mogłem wysłuchać wygłaszanych referatów, jedynie stawiłem się na panel z udziałem Elżbiety Baniewicz, Jolanty Kowalskiej, Emila Orzechowskiego i Dariusza Kosińskiego. Jeśli chodzi o bohaterów referatów, to niestety nie zauważyłem wśród nich osób najbardziej dla mnie interesujących, a więc twórców polskiego teatru powojennego. Miałbym też taką nieśmiałą uwagę do organizatorów, żeby w przyszłości wprowadzili niewielką innowację i Mateusz Borowski występował przed Małgorzatą Sugierą.
Wracając do panelu – uczestnicy przedstawili rozmaite tajniki biografistyki na podstawie swoich doświadczeń. Pani Baniewicz stwierdziła, że już napisała cztery książki o artystach i więcej nie napisze – ja tę deklarację przyjmuję ze zrozumieniem.
Po wysłuchaniu wszystkich panelistów pozwoliłem sobie zabrać głos i zaproponować rozważenie następującej kwestii (i tu już piszę całkowicie poważnie, bo czasami sobie żartujemy): czy jest jakaś szansa stworzenia takiego projektu wydawniczego, który pozwoliłby w perspektywie kilku czy nawet kilkunastu lat zapełnić wstydliwą lukę w biografistyce teatralnej? Listę braków już kilkakrotnie cytowałem: Dejmek, Hubner, Korzeniewski, Holoubek, Bardini, Kott, Warmiński i in. Wagi tego wyzwania nie trzeba zapewne wyjaśniać. Śmiem nawet twierdzić, że jest to obowiązek dzisiejszego pokolenia teatrologów, by życie i twórczość tej znakomitej generacji artystów opisać. Prof. Orzechowski mówił o potrzebie misji, którą należy w swojej działalności określić. Biografistyka może być tego rodzaju misją. Że może ona być pasjonująca i dawać świetne rezultaty pokazują przykłady najnowszych biografii Haliny Mikołajskiej autorstwa Joanny Krakowskiej czy Aleksandra Zelwerowicza autorstwa Barbary Osterloff. Są to jednak te jaskółki, co to wiosny nie czynią.
Projekt, o którym myślę, musiałby mieć określone ramy organizacyjne i finansowe. Wiadomo, że pisanie biografii to jest praca na lata. Czy jednak autorom, którzy chcieliby się jej podjąć można pomóc? Odniosłem wrażenie, że pomysł, który rzuciłem, wzbudził pewne zainteresowanie (wyraził je Dariusz Kosiński). Pojawiły się wszakże pytania:
Kto by miał pisać te biografie, skoro młodzież teatrologiczna niechętnie podejmuje tematy historyczne? Jasne, że łatwiej pisać prace magisterskie czy doktorskie o wydumanych zagadnieniach z teorii teatru. Ale przy tej liczbie wydziałów teatrologicznych dałoby się chyba wyszukać kilka czy kilkanaście osób, wykazujących odpowiednie zdolności i zainteresowania. Być może jest to kwestia umiejętnego pokierowania ze strony pedagogów czy naukowych opiekunów.
Inna wątpliwość: czy nie jest za wcześnie na zajmowanie się biografiami artystów działających w PRL? Tu mogę jedynie odpowiedzieć:
„Wieleż lat czekać trzeba, nim się przedmiot świeży
Jak figa ucukruje, jak tytuń uleży?”
Odrzucam inną wątpliwość: kto to będzie chciał czytać? Akurat książki biograficzne cieszą się dużą popularnością. A nawet jeśliby te prace nie znalazły szerszego zainteresowania (trudno być może byłoby im konkurować z biografiami Miłosza czy Kapuścińskiego), to i tak powinny powstać.
Obecna na sali Joanna Krakowska zadała pytanie: po co się pisze biografie? Oczywiście jeśli miałyby one służyć tylko zdobyciu kolejnych szczebli w karierze naukowej, to może nie warto się trudzić, choć przyjemność może się tu łączyć z pożytkiem. Na postawione pytanie o istotny powód ja bym odpowiedział prosto: z ciekawości. Historie tych artystów, których wyżej wymieniłem, są szalenie ciekawe. To nie jest wystarczający powód dla biografa?
Dorzuciłbym swoje pytania: czy instytucje, które sygnowały sesję, a więc Instytut Teatralny, Instytut Sztuki i Uniwersytet Jagielloński mogłyby rozważyć stworzenie projektu rozwoju biografistyki teatralnej? Może włączyłyby się do niego inne instytucje? Może dałoby się znaleźć wsparcie dla niego w postaci grantów wydawniczych i stypendiów dla autorów? Czy np. w roku jubileuszu Teatru Narodowego można by zainaugurować serię biografii najwybitniejszych ludzi polskiego teatru powojennego? Niechby chociaż jedna pozycja rocznie się ukazywała.
Prof. Raszewski, autor niedoścignionej biografii Bogusławskiego, zapytany: co robić? – a pytali studenci Wydziału Wiedzy o Teatrze niedługo przed śmiercią profesora – odpowiedział: pisać biografie. Było to 20 lat temu.
Oj dawno się tak nie obśmiałem z niektórych puent… Pomysł programu rozwoju biografistyki jest znakomity i nie musiałby być to nadmiernie skomplikowany dokument. Gdyby chociaż realizował się w postaci jednego-dwóch stypendiów dla autorów finansowanych np. przez IT. To już byłoby poważne wsparcie. Przecież niektóre książki (Pawła Mościckiego czy Dariusza Kosińskiego) wyrastały z cyklu wykładów, które organizował Instytut.
Cieszę się, że tak uważasz. Też mi się wydaje, że jest to pomysł do realizacji. Pozdrawiam
Wojtku, jak zwykle masz rację – to już zaczyna być nudne! ;)Pozdrawiam,
Z zydowskich mądrości: „Jeśli dwóch kłóci się, a jeden ma rzetelnych pięćdziesiąt pięć procent racji, to bardzo dobrze i nie ma co się szarpać. A kto ma sześćdziesiąt procent racji? To ślicznie, to wielkie szczęście, i niech Panu Bogu dziękuje. A cóż by powiedzieć o siedemdziesięciu pięciu procentach racji? Mądrzy ludzie powiadają, że jest to bardzo podejrzane. No, a co o stu procentach? Taki, co mówi, że ma sto procent racji, to paskudny gwałtownik, straszny rabuśnik, największy łajdak”.Mam nadzieję, że moje racje mieszczą się między 55 a 60 procent. Pozdrawiam
Donoszę, że generalnie mam w planach, mimo licznych wątpliwości.pozdrawiamMagda R.
Trzymam kciuki, choć radbym wiedzieć, za co konkretnie.
Wyjdzie w praniu. A serio – korespondowaliśmy już kiedyś na ten temat.pozdrawiam