Górski

Przeczytałem biografię Kazimierza Górskiego pióra Mirosława Wlekłego. Autor, jak wiadomo, jest cenionym reporterem, który dał się poznać także w świecie teatralnym, bo wszak jest współtwórcą przedstawień Katarzyny Szyngiery: Swarka, Lwów nie oddamy oraz Bóg w dom, inspirowanego postacią ojca Rydzyka. Napisał również biografię Tony’ego Halika. Historia Górskiego liczy ponad 600 stron, nasycona jest szczegółami i wspomnieniami osób, które przez życie trenera się przewinęły. Od razu trzeba powiedzieć, że Wlekły nie odkrywa żadnych tajemnic, zwłaszcza takich, które by zmieniały wizerunek bohatera.

Nie burzą go na pewno cytowane w książce opinie różnych piłkarzy czy współpracowników Górskiego, którzy dość zgodnie twierdzą, że nie miał on bogatego warsztatu w swoim fachu. Nie należał do tych nawiedzonych strategów i taktyków, którzy rozpisują grę swoich drużyn niczym program komputerowy, a którzy dzisiaj cieszą się estymą. Górski był wyznawcą zasady, że piłka nożna jest prostą grą, w której chodzi o to, by strzelić więcej bramek niż przeciwnik. Oczywiście ta niewyszukana filozofia nie dałaby żadnych wyników nawet w czasach Górskiego, gdyby nie różne jego dodatkowe talenty i umiejętności, a także gdyby nie pewien splot sprzyjających okoliczności.

Być może przypomnienie biografii Górskiego trafia na dobry czas, gdy tak gorąca stała się dyskusja choćby w naszym środowisku – a problem jest przecież szerszy – dotycząca tego, czy żeby coś robić w grupie ludzie i osiągnąć sukces, trzeba uruchamiać szczególne napięcie, graniczące czy nawet przekraczające granice psychicznej wytrzymałości. Przykład Górskiego pokazywałby, że nie jest to konieczna droga, a w każdym razie nie jedyna, by do celu dążyć. Górski nie był trenerem zamordystą, wprost przeciwnie zapamiętany został jako człowiek anielskiego spokoju i potrafiący wytworzyć dobrą atmosferę w relacji z piłkarzami. Nie żywił się konfliktami. Może to był wpływ jego lwowskich korzeni, które Wlekły dokładnie opisuje w swojej książce. Może kryły się za tym cechy osobowościowe – nieco konformistyczne skłonności Górskiego. Tak czy siak nikt tego trenera nie widział wydzierającego się i machającego rękami przy linii bocznej, rzucającego ze złości butelkami z wodą, nie mówiąc o ciskaniu butami w piłkarzy. A swoje nerwy miał, czego dowodem była sytuacja, gdy tuż przed końcem meczu z Anglią na Wembley zszedł do szatni, nie mogąc już wytrzymać stresu.

Mógłby Górski być najspokojniejszym trenerem na świecie, życzliwym, w specyficzny sposób dowcipnym i nic by to nie dało, gdyby nie trafił na swój czas. A czekał na to dość długo, bo przecież trenerem reprezentacji został w 50 roku życia, nie mając wcześniej wyjątkowych osiągnięć. Prowadził drużyny juniorów, nie bardzo sobie poradził w naszpikowanej ówczesnymi gwiazdami Legii, imał się trenerki w drugoligowej Lubliniance. Trudno właściwie stwierdzić, jaki cudem został selekcjonerem kadry narodowej. Wlekły sugeruje, że stało się to ze względu na sympatię prezesa PZPN, Ociepki, później gierkowskiego ministra spraw wewnętrznych. Początek dekady Gierka zbiegł się zresztą z objęciem przez Górskiego pierwszej reprezentacji. Polska rosła w siłę, ludziom żyło się dostatniej – wedle pamiętnego sloganu propagandy, a piłkarze zaczęli dostarczać sukcesów, jak nigdy wcześniej, co też fundowało sprzyjający władzy nastrój.

No właśnie: piłkarze. Miał selekcjoner Górski z kogo wybierać. Jak to się stało, że nagle na przełomie lat 60. i 70. wyrosło nadzwyczajne pokolenie graczy? Można powiedzieć, że oni byli prawdziwymi dziećmi Polski Ludowej. Rodzili się w pierwszych latach po wojnie, na ogół gdzieś w różnych prowincjonalnych miejscach, w środowiskach, które dzisiaj socjologowie określają mianem defaworyzowanych. Sport, wspierany przez PRL, był szansą na karierę, na lepsze życie, z której ci młodzi faceci bardzo chcieli korzystać. Górski miał niewątpliwie nosa do wyłapywania tych najlepszych, a ściślej mówiąc tych, którzy pasowali mu do wizji gry, którą preferował. Łączyło się to z jego szczególną cechą jako trenera: umiejętnością podjęcia ryzyka. Nie bał się na przykład mieszać w składzie, który zaczął odnosić zwycięstwa. Z drużyny, która zdobyła złoty medal na olimpiadzie w Monachium w 72 roku, zostało po roku w kluczowym meczu na Wembley zaledwie czterech zawodników. W składzie zespołu na mistrzostwach świata w 74 roku zagrało dwóch debiutantów. Ryzyko się opłacało. Górski nie musiał na swoich piłkarzy krzyczeć, bo oni po prostu umieli grać, mieli talenty i przynajmniej do pewnego momentu autentycznie im się chciało. On natomiast potrafił ich dobrać i zestroić. Miał sporo szczęścia, ale jak mawiał: jak się szczęście zaczyna powtarzać, to już nie jest szczęście.

Sukcesy Orłów Górskiego w moim pokoleniu i w starszym są niezatartym wspomnieniem. Są jak ta wiosna, którą Mickiewicz miał jedną. Jestem w stanie dzisiaj oglądać każdy marny mecz polskiej reprezentacji bez szczególnych nerwów, ponieważ pamiętam, że za Górskiego była naprawdę świetna i niewiele brakowało, aby zagrała w finale mistrzostw świata. Wyobrażacie sobie, co by się stało, gdyby teraz „nasi” osiągnęli taki wynik? Ten biedny znerwicowany polski naród zwariowałby do reszty. Może dlatego piłkarski Bóg nam tego oszczędza i zesłał na pocieszenie tylko jednego Lewandowskiego. Niestety w piłkę musi grać jedenastu. Swoją drogą Lewandowski może być ogłoszony najlepszym piłkarzem świata, ale niestety nie uznam go za najlepszego w historii piłkarza Polski, dopóki nie strzeli takiej bramki jak Grzegorz Lato Brazylii w 74 roku.

Wspominanie tamtych wspaniałych meczów i zwycięstw jest więc nieustającą sentymentalną podróżą w krainę szczęśliwego dzieciństwa. Kazimierz Górski jawił się w niej jak ojciec, który sprawił te wszystkie radości. Pamiętam, że ledwie posiadłem umiejętność czytania pochłonąłem książkę Z ławki trenera, która w formie dziennika opisywała drogę polskiej reprezentacji do tryumfu na mistrzostwach w RFN. Pewnie Górski sam jej nie napisał, ale to nie miało znaczenia, bo liczyło się to, że mogłem dzięki niej w swojej małoletniej wyobraźni przeżyć to wszystko, czym się tak emocjonowałem. Tak więc Z ławki trenera Kazimierza Górskiego było ulubioną książką mego dzieciństwa. W żadnej lekturze szkolnej nie znalazłem tej jakże życiowej maksymy: dopóki piłka w grze, wszystko jest możliwe. Dzisiaj może tylko bym dodał do niej z tym lwowskim akcentem autora:

– Mnie się wydaje.

 

 

 

1 470 odwiedzin

2 Comments

  1. Drobne sprostowanie. Trudno powiedzieć, żeby „Bóg w dom” był o Tadeuszu Rydzyku. Jak podawała bydgoska „Wyborcza”: „Reżyserka Katarzyna Szyngiera i Mirosław Wlekły […] swoich rozmówców pytali o islam, radykalizm, ISIS, terroryzm i religię”.
    Tak też zapamiętałem to przedstawienie.

    Reply

    • Ja też widziałem przedstawienie i jego zasadnicza część ewidentnie inspirowana była postacią o. Rydzyka i Radiem Maryja. Nie można udawać, że tak nie było.

      Reply

Dodaj komentarz

Oznaczone pola są wymagane *.