Dwie sztuki o miłości

Sezon zaczął się od dwóch prapremier. Kilka spraw je łączy. Tematem obu sztuk jest miłość, choć nie są prostymi melodramatami. Ich wystawienia cechuje  daleko posunięta umowność teatralna. W obu przedstawieniach aktorom towarzyszy muzyka wykonywana na żywo. Różnica jest jednak zasadnicza: jeden spektakl mi się podobał, drugi nie. A chodzi o Konstelacje w Polonii i Koniec to nie my w Studio.
Nie mam już dzisiaj siły szczegółowo analizować obu inscenizacji, ale muszę zwrócić uwagę na jedną rzecz, która wydaje mi się znamienna. Konstelacje są przedstawieniem z pewnością lżejszym, bardziej komunikatywnym i może też bardziej obliczonym na sukces (i zdaje się, że publiczność od razu kupiła nową premierę w Polonii). Ale jest w tej sztuce i spektaklu przy nieustannym żonglowaniu sytuacjami scenicznymi, które określają wariantowość losu głównych bohaterów, coś co bym określił jako wiarę w siłę teatralnej umowności. Dla aktorów jest to materiał, który uwielbiają, bo daje szansę na popis własnych umiejętności – jeśli kontrolowany, to mamy pełnię szczęścia. I tak się dzieje w przypadku Grzegorza Małeckiego i Marii Seweryn w Konstelacjach. Szczególnie warto je zobaczyć dla Małeckiego. Pewnie to nie jest rola, którą trzeba przygotować przy pomocy ustawień Hellingerowskich. Bo też liczy się w niej technika, warsztat, nawet taka chętka do sztuczek. Małecki jest jak napastnik, który lubi podryblować nim strzeli bramkę. Na szczęście w tym nie przesadza. Nie wiem, czy bardzo głęboka jest filozofia (z jej naukową podbudową) zawarta w sztuce Nicka Payne’a, ale przyjemność z oglądania aktorów w Polonii jest wystarczająco duża i oni tworzą skuteczną siłę teatru.
W Studio w przedstawieniu mamy też do czynienia z ostentacyjnym łamaniem scenicznej iluzji w duchu teatru postdramatycznego. Tylko niestety używanie ciągle tych samych chwytów (oczywiście mikrofony, projekcje) robi się coraz bardziej nużące i sprawia, że w ostatecznym rachunku sprawa, za którą zabrali się twórcy nic mnie jako widza nie obchodzi. Patrzę na aktorów, którzy działają w monotonnej amplitudzie emocji – góra, dół – podbitej przez ilustrację dźwiękową i myślę: po co się tak męczycie? Chcecie mnie przekonać, że miłość terrorysty i do terrorysty warta jest namysłu, ale nijak nie mogę. Ci, których zabił też może kogoś kochali i ich ktoś może kochał. Miał prawo ich tej miłości pozbawiać? Oczywiście na scenie nawet los największego zbrodniarza może przejąć widownię, ale żeby taką reakcję wywołać chyba trzeba zrobić coś więcej niż podkręcić wzmacniacz gitary elektrycznej.

786 odwiedzin

One Comment

  1. Jest jedna scena, właściwie gest, który rozrasta nam się w obraz właściwych znaczeń. Nie jest przypadkiem, ze wykonuje go Grzegorz Małecki. Ma moc smakowanej trucizny przez Romea, zanurzanego w ciele sztyletu przez Julię. Skonfigurowany ze słowami Marii Seweryn unieważnia sceniczny galimatias, uwiarygadnia sens tego dzielenia po wielokroć włosa na czworo, którego świadkami jesteśmy my, widzowie.

    Nie mam nic przeciwko ustawieniom Hellingierowskim, teatrowi postdramatycznemu które eksperymentują na granicy zdrowego rozsądku, szkole teatralnej, która nie uczy, rodzinie, która na siłę i wbrew warunkom pomaga dziecku w jego rozwoju dbając o jego dobro, aby ocalić ducha sztuki , którego coraz częściej, systemowo ruguje z teatru komercja, polityka, siłowe przeprogramowywanie ideowe widzów. Coraz mniej w teatrze jest teatru. A miłość jest tak uwikłana w konstelacyjny węzeł gordyjski własnego ja, codzienności, braku czasu, karier, pieniędzy i tysiąca innych uwarunkowań, ze trzeba cudu, by jeszcze zaistniała nie tylko w życiu ale i w teatrze.

    Wiem, nie jest tak źle. Może być jeszcze gorzej. Jest na szczęście jeszcze literatura, muzyka i emigracja wewnętrzna- konstelacje indywidualnych wyborów przywracające nam zdrowe zmysly.

    Reply

Dodaj komentarz

Oznaczone pola są wymagane *.