Czasami człowieka wkurza, że czyta coś, co sam bym miał ochotę napisać, a ktoś go uprzedził. No, więc jestem wkurzony na Andrzeja Franaszka za kawałek jego tekstu, który opublikował w „Tygodniku Powszechnym” w numerze zapowiadającym Kongres Kultury. Po Kongresie tekst brzmi równie wkurzająco, ale nie pozostaje mi nic innego jak go zacytować:
„Martwi i gniewa mnie bowiem, że w publicznej czy przynajmniej medialnej debacie o kulturze, w tym nieustannym nadmiernym hałasie, zanikły pojęcia, jak sądzę, podstawowe.
Gdzie więc jest „mistrz”, twórca, którego warto naśladować lub się z nim spierać?
Gdzie samotność artysty, który nie tworzy w żadnych kolektywach, a co najwyżej w dialogu z innymi artystami? Gdzie wysiłek dążenia nie do doraźności, a doskonałości? Do – tak, jednak tak – piękna, którego nie należałoby się wyzbywać z tej, jak napisał Beckett, „kurewskiej ziemi”?
Gdzie pamięć o przeszłości, która nie jest tzw. (niesprawiedliwe to określenie) „muzeum”, a żywym dziedzictwem, wobec którego trzeba się opowiedzieć, bo pisze (maluje, komponuje) się nie na zamówienie chwili, a już bardziej – jak chciał Brodski – dla odeszłych, wielkich cieni?
Gdzie zrozumienie, że inscenizacja opery będzie (znów niezbyt właściwe słowo) „sukcesem” nie wtedy, gdy zostanie sprzedanych na nią dużo biletów, ani wtedy, gdy będzie to „Straszny dwór”, ani wtedy, gdy zgwałci się oryginalne libretto, by uzyskać aktualny polityczny przekaz, ale wtedy, gdy będzie ona muzycznie doskonała, bo muzyka nie jest tu czymś zbędnym, drobnomieszczańską przyjemnością, ale samym sednem, dokonaniem, dzięki któremu – nawet tylko słuchając – jestem wyniesiony ponad własną ludzką ułomność, grzeszność i ból? Bo – jak powiedział gdzieś Piotr Anderszewski – grając Mozarta, czuję się uprzywilejowany faktem, że żyję?
Gdzie wiara w to, że książka jest czymś znacznie więcej niż wypadkową rozmaitych, hm, dyskursów – bo rzeczywistością dogłębnie angażującą nas duchowo? I pamięć o tym, że dzieło sztuki może nam pomóc zrozumieć nas samych i innych ludzi o wiele lepiej, niż moglibyśmy to zrobić na własną rękę? I że może być też – tak, tak – jakąś drogą do Boga?
Że właśnie dzięki kulturze i religii (rozumianym jako wyjście poza biologię, szeroko rozumianą ekonomię, najprostszy egoizm itd.) możemy mówić o człowieczeństwie? Że jeśli zniknie religia (przestrzegał nas Leszek Kołakowski), a kultura stanie się tylko „narzędziem” dla tych czy innych celów – staniemy się kimś innym? Raczej gorszym?”