Niestety ostatnio w kinie wstępuje we mnie duch Zdzisława Maklakiewicza i podpowiada, że jednak zagraniczne filmy i zagraniczni aktorzy są lepsi. Obejrzałem bowiem pewien głośny, nagrodzony film polski, aktorki w nim patrzyły w lewo, patrzyły w prawo, prosto, i nic, nuda. Aż mi się chciało wyjść z kina.
Na Boską Florence poszedłem, bo oczywiście chciałem zobaczyć słynną zagraniczną aktorkę, a poza tym ciekawiła mnie konfrontacja z teatralną wersją opowieści o najgorszej śpiewaczce świata. Szybko okazało się, że porównywanie jest raczej jałowe, bo film nie jest ekranizacją sztuki Petera Quiltera, znanej u nas doskonale z wykonania Krystyny Jandy. Owszem, ma tych samych głównych bohaterów, ale są oni jednak inaczej nakreśleni. W filmie oglądamy Florence Foster Jenkins w ostatnim roku jej życia, gdy jest już mocno starszą panią, mającą za sobą niełatwe doświadczenia rodzinne i małżeńskie, które być może zbudowały jej ekscentryczną osobowość. Nadal żywi nieodwzajemnioną miłość do muzyki, fałszuje niemiłosiernie, jesteśmy świadkami jej słynnego występu w Carnegie Hall, ale filmowa Boska jest tyleż komiczna, co budzi pewien rodzaj czułości, czy nawet wzruszenia. Właściwie patrzymy na nią oczami Bayfielda (w tej roli wdzięcznie postarzony Hugh Grant) – partnera, który był opiekunem, menedżerem i chyba na swój sposób ją kochał (i to nie tylko z powodu jej majątku), nawet prowadząc podwójne życie. A kochał ją po prostu za to, jaką była. Może też dlatego, że sam był niespełnionym artystą.
Jeśli Florence Foster Jenkins budzi po latach nadal takie zainteresowanie, że są o niej pisane sztuki i robione filmy (nie mówiąc o tym, że archiwalne nagrania jej śpiewu cieszą się niesłabnącą popularnością), to jest to swoisty znak czasów. W istocie bowiem jej historia nie jest przywołana dla przysłowiowej beki, takiej, jaką mieli widzowie i słuchacze jej występów. Dzisiaj Jenkins może być symbolem sukcesu dla wszelkiej maści dyletantów i beztalenci, którzy pchają się na afisz. A co z tego, że Florence się kompromitowała, przecież była w swojej pasji do śpiewania autentyczna. Kochała to robić i chciała tą miłością zarażać innych. „Ludzie mogą mówić, że nie potrafię śpiewać. Ale nikt nie może nigdy powiedzieć, że nie śpiewałam” – to zdanie Boskiej pada w finale filmu i jest swego rodzaju przesłaniem dla podobnych do niej amatorów sztuki.
Naśladować Jenkins nie jest jednak łatwo. Przede wszystkim miała pieniądze, dzięki którym mogła kupić u klakierów ułudę bycia artystką. Poza tym to ona zyskała tytuł „najgorszej śpiewaczki świata”, co jednak wskazuje, że nawet wśród nieporozumień w tej dziedzinie obowiązuje jakaś hierarchia. Ten najgorszy może być tylko jeden. A Florence nie byłaby tak fascynująca, gdyby w jej postać w filmie nie wcieliła się artystka, obdarzona tym czymś, czego Boska nie posiadała.
I jeszcze jedna uwaga. W filmie pojawia się postać krytyka. On jeden nie bawi się na występie Florence w Carnegie Hall. Wściekły wychodzi z sali zaraz na początku. Nie daje się nawet przekupić Bayfieldowi i wykrzykuje coś o bezprzykładnej megalomanii. I to on nazajutrz w swojej gazecie określi Foster Jenkins mianem „najgorszej śpiewaczki świata”. Ta recenzja, choć Bayfield stara się nie dopuścić, by Florence ją przeczytała, w jakiejś mierze zabije nieszczęsną śpiewaczkę. Z tej historii warto wyciągnąć parę wniosków, nawet jeśli wydają się sprzeczne:
Po pierwsze, krytyk może czasami powinien zachować poczucie humoru wobec niewydarzonego artysty.
Po drugie, w filmie pada nazwisko krytyka, choć go nie zapamiętałem. Jednak epitet, którego użył pod adresem Jenkins, przeszedł do historii, na zawsze już jej będzie towarzyszyć. Warto mieć talent do takich bon motów.
Po trzecie, może krytyk powinien czasami się zastanowić, dlaczego w sztuce coś się podoba, a nie tylko, czy to jest dobre?
Po czwarte, może krytyk nie zawsze powinien pisać prawdę?
Chętnie usłyszałabym odpowiedzi krytyków na Pana końcowe pytania. A już szczególnie na to ostatnie. Mnie najbardziej podoba się pytanie przedostatnie, chyba niezbyt często brane pod uwagę przez oceniających.
Poczucie humoru, rzecz bezcenna, przydatne jest nawet wobec artystów wydarzonych.
Pana końcowe wnioski pokazują, jak odsunąć ocenę na właściwą odległość od jej przedmiotu.