Minus 10 w Rio

– Skoro nie dają herbaty, możemy pofilozofować – jak mówi Wierszynin w Trzech siostrach. A nic nie nadaje się bardziej do filozofowania, niż oglądanie sportu w telewizji. Jako kibic w kapciach rzecz jasna śledzę jednym okiem, a czasami dwoma relacje z Rio. Różne nachodzą mnie przy tym myśli. Na przykład że w sporcie, jak i w życiu bywa tak i tak – jak śpiewał Krzysztof Krawczyk. Na tegorocznych igrzyskach huśtawka nastrojów zresztą wyjątkowo huśta. Liczyliśmy, że niektórzy nasi reprezentanci dostarczą nam radości, byliśmy niemal pewni, że dzięki nim znów usłyszymy Mazurka Dąbrowskiego i będziemy czuli to miłe ciepło narodowej satysfakcji, a tu niestety – płacz i sromota. Miał być finał, miało być złoto – ale nie ma. I każdy z tych nieszczęśników, którzy zawiedli nadzieje, powtarza jak mantrę: nie wiem, jak to się stało?

A może sensem sportu nie jest tak naprawdę dążenie do zwycięstwa, lecz umiejętność godzenia się z porażkami? Startuje się w rywalizacji po to, by uświadomić sobie, że są lepsi, że nie jest się tak dobrym, jak się wydaje, że można wygrywać na własnym podwórku, ale na większej arenie o sukces nie jest już tak łatwo. Tego typu refleksje nie nawiedzają tylko bardzo wybranych sportowców. Np. Usain Bolt ze swoimi szybkokurczliwymi włóknami mięśniowymi akurat nie ma problemu z przeżyciem porażek. Przynajmniej na razie.

Udział polskiej reprezentacji w tegorocznych igrzyskach ma sporo cech groteskowych. Pomijam już kuriozalne wpadki, że ktoś miał startować, ale nie wystartował, bo go nie zgłosili. Byliśmy świadkami animozji między zawodnikami a trenerami. Wstydu najedliśmy się z powodu ciężarowców, choć akurat w tej dyscyplinie może powinno się mierzyć właśnie środki dopingujące, a nie udźwignięte kilogramy – wygrywałby ten, kto użył najlepszych i wtedy to byłby dopiero czysty sport.

Wczoraj po raz czwarty z rzędu na igrzyskach nasi siatkarze przegrali w ćwierćfinale. Może należy przyznawać dodatkowe laury olimpijskie za takie szczególne osiągnięcia? Tu akurat wiadomo, dlaczego przegrali, bo byli najzwyczajniej w świecie słabsi od przeciwników. To jest dość proste wytłumaczenie porażek w sportach zespołowych, ale prawdziwe. Nie powtórzy się więc historia sprzed 40 lat, na co przecież liczyliśmy, że po mistrzostwie świata zdobywamy jeszcze mistrzostwo olimpijskie. Tu zrobię wtręt sentymentalny: pamiętam igrzyska w Montrealu w 1976 roku i te niezwykłe emocje z finałowego meczu siatkarzy z ZSRR. I ich nazwiska: Skorek, Wójtowicz, Karbarz, Gawłowski, Bosek, Rybaczewski, Łasko. Byli właściwie tak bliscy memu sercu jak piłkarze z drużyny Górskiego  (nota bene piłkarze w Montrealu zdobyli srebrny medal, co uznano za klęskę i co skończyło się dymisją zasłużonego trenera).

Siatkarze wczoraj przegrali, ale wygrali piłkarze ręczni, czego raczej się nie spodziewaliśmy. Co jest dla odmiany krzepiącym dowodem, że w sporcie, jak w życiu nigdy nic nie wiadomo. Tzw. szczypiorniści w poprzednich meczach prezentowali się raczej kulawo, jeśli to określenie jest trafne w sporcie wymagającym sprawności rąk. Okazało się jednak, że naszym najlepszym zawodnikiem jest Karol Bielecki, który jak wiadomo sześć lat temu utracił oko (w meczu z tą samą, pokonaną wczoraj Chorwacją), co widać nie przeszkadza mu celnie rzucać do bramki. No więc piłkarze ręczni uratowali honor naszych gier zespołowych i może dostarczą jeszcze większych emocji.

A propos emocji: igrzyska są właściwie jedyną okazją, by zwrócić uwagę na sporty, których na co dzień się nie ogląda. Trudno bowiem, by będąc zapalonym kibicem piłkarskim z jakimś szczególnym zainteresowaniem śledzić np. zawody WKKW (wszechstronny konkurs konia wierzchowego). Owszem, to dla oka całkiem przyjemnie wygląda: człowiek na koniu, który pokonuje kolejne przeszkody (albo i nie). Ale tej przyjemności starcza na określony czas. Podobnie z badmintonem – czyli jak w czasach mojego dzieciństwa mówiło się: kometka. Fajna gra dla rekreacji, ale do rywalizacji sportowej, budzącej dreszcze? Z drugiej strony patrząc: może dla pasjonatów badmintona sport ten jest tak samo wciągający, jak dla nas śledzenie zawodów w rzucie młotem, tylko dlatego że mamy w nich sympatyczną mistrzynię? Z kometką prawie każdy się zetknął osobiście, ale wątpliwe, aby nawet po sukcesach Anity Włodarczyk marzeniem młodych dziewcząt było robienie kariery na kręceniu się z żelastwem.

Jako się rzekło obserwuję wydarzenia olimpijskie za pośrednictwem naszej telewizji, ale znam jedną osobę, która jest na miejscu. Wyruszyła do Rio już bodaj pół roku temu. Wybrała się wcześniej z powodu środka lokomocji. Pojechała po prostu na rowerze, na szczęście nie sama, ale z międzynarodową grupą miłośników tego typu turystyki. Zwykle w roku olimpijskim przemierzają trasę z miasta – gospodarza poprzednich igrzysk do obecnego. Osiem lat temu to była droga z Aten do Pekinu, a w tym roku z Londynu do Rio. Oczywiście przemierzając Atlantyk nie używali rowerów wodnych, tylko skorzystali z samolotu. Nie wylądowali jednak w Brazylii. Na Wielkanoc otrzymałem życzenia z Gujany, skąd grupa ruszyła na długą trasę przeznaczenia. Tą niezwykłą podróżniczką, by użyć legendarnego powiedzenia: cudownym dzieckiem dwóch pedałów, jest znana krytyczka Maryla Zielińska. Jej wyczyny budzą mój najwyższy podziw, nawet nie zazdrość, bo to uczucie można żywić do czegoś, co teoretycznie samemu jest się w stanie osiągnąć, a ja taką wyprawę co najwyżej mógłbym odbyć w słynnym skądinąd autobusie z napisem: koniec. Maryli zatem należą się laury olimpijskie, nawet może postawiłbym ją na podium obok Rafała Majki. A za cztery lata szykuje się jej piękna jazda z Rio do Tokio.

No więc takie to są moje refleksje i spostrzeżenia jako telewizyjnego kibica. Nie wiem tylko, dlaczego przyplątały mi się słowa dawnego szlagieru:

 „Minus 10 w Rio.

Dżuma w Santa Fe”.

Wszystko obok mija.

Jak wariata sen.

1 258 odwiedzin

4 Comments

  1. Miło znów tu coś poczytać, nawet jeśli bardziej dotyczy to sportu niż ulubionego przeze mnie teatru. Ale i w sporcie jest szczególnie bliska mojemu sercu siatkówka, więc tym bardziej boli ta ćwierćfinałowa porażka, którą jednak próbuję sobie tłumaczyć zmęczeniem naszej drużyny. Mam poczucie ogromnej niesprawiedliwości losu i wielki żal, że w porównaniu ze szczypiornistami, którzy przeszli dalej chyba tak naprawdę szczęśliwym trafem, siatkarze nie będą mogli się zaprezentować w kolejnych rozgrywkach w Rio… Serdecznie pozdrawiam!

    Reply

    • A mnie jednak bardziej zaimponowała drużyna piłki ręcznej, choć w przypadku siatkarzy wydawało się, że zajdą dalej. Szczypiorniści są trochę zespołem weteranów, doświadczonych już wieloma rozgrywkami, w meczach grupowych nie prezentowali się najlepiej, a jednak jeszcze raz zdobyli się na wyżyny swoich możliwości. Półfinał przegrali dość nieszczęśliwie. Obawiam się co prawda, czy w meczu o 3 miejsce dadzą radę Niemcom. Zobaczymy.

      Reply

Dodaj komentarz

Oznaczone pola są wymagane *.