Publiczność przebadana

Zapoznałem się z ogłoszonym właśnie raportem pt. Badanie Publiczności Teatrów Stolicy. Byłem przez autorów również przepytywany w sprawie wniosków, które badanie przyniosło, ale nie miałem okazji odnieść się do całości dokumentu, a przede wszystkim do analiz, które przedstawili inni eksperci. Nim to uczynię, chciałem bardzo wyraźnie podkreślić, że refleksja nad publicznością teatralną wydaje mi się bezwzględnie konieczna w dzisiejszej dyskusji o teatrze. Ba, śmiem nawet twierdzić, że opis odbiorców teatru jest niemniej ważny niż samych dzieł tej sztuki. Szkoda, że tak mało jest prac na ten właśnie temat i dlatego inicjatywa Fundacji TR Warszawa wydaje się godna szczególnej pochwały, warto też, aby mogła być kontynuowana.
Nie lekceważąc różnych szczegółowych wniosków podanych w raporcie, muszę zgłosić jednak wątpliwość wobec pewnej generalnej sugestii, która wyłania się z komentarzy niektórych ekspertów, że – sformułuję to może wyostrzając – publiczność warszawskich teatrów jest słaba. Tę opinię dyktuje oczywiście obserwacja generalnych przemian natury społeczno-kulturowej, których jesteśmy świadkami – mowa o zjawisku tzw. „wszystkożerności” dzisiejszego odbiorcy kultury. Ale pretensje do publiczności dotyczą też jej niekompetencji, przypadkowości i powierzchowności odbioru sztuki. Z badań np. wynika, że widzowie przy wyborze spektakli i teatrów najbardziej kierują się znanymi aktorami, którzy w nich występują. Prawdę mówiąc nie jest to odkrycie Ameryki i raczej byłoby zaskakujące, gdyby padły inne odpowiedzi. Eksperci jednak podejrzewają, że bardziej chodzi tu o chęć ujrzenia na żywo znanej z telewizji postaci niż o doznanie magii sztuki aktorskiej. I pewnie częściowo tak jest – niektóre teatry przecież dość ostentacyjnie na tym bazują, angażując do spektakli aktorów tylko serialowych bądź nawet tzw. celebrytów. Z drugiej jednak strony – brakuje w ankietach, które autorzy raportu przeprowadzili, pytań nie tylko o powody, dla których widzowie chodzą do teatru, lecz również próby uzyskania refleksji, co z niego wynoszą? Mogłoby się okazać, że np. zobaczenie Janusza Gajosa i Anny Seniuk w Udręce życia albo Krystyny Jandy w Danucie W., albo Mai Ostaszewskiej w Opowieściach afrykańskich nie zaspokaja prostej ciekawości, lecz daje widzowi jednak jakieś głębsze przeżycia. Nie wiem, czy ankieta o charakterze socjologicznym mogłaby formułować pytania o naturę tych przeżyć nawet na konkretnych przykładach, jednak może należałoby nieco bardziej odkryć widza w myślach i emocjach, z którymi wychodzi z teatru.
Bodaj Krystyna Duniec zgłosiła uwagę pod adresem stołecznej publiczności, że jest wygodna, niechętna zaangażowaniu się w teatr rozumiany jako miejsce krytycznego myślenia o rzeczywistości. Gdzieś pada chyba nawet taka myśl, że mamy nowoczesny teatr, ale nienowoczesną publiczność. Ten paradoks wydaje mi się nadzwyczaj bałamutny. Jest w nim rodzaj pychy, która dla teatru może być zabójcza. Jasne jest, że teatr, który łamie przyzwyczajenia widowni, musi liczyć się z niezrozumieniem czy niechęcią. Ale co w tym dziwnego? W takim przypadku publiczność w naturalny sposób się dzieli: jedni odrzucają nowość, inni ją przyjmują jako własne odkrycie. Widownia w teatrze nie zawsze ma rację, ale nie ma sensu jej na siłę indoktrynować i pouczać. Pozostaje też jakaś tajemna sfera oddziaływania sztuki, której nie można wyznaczać takimi lub innymi postulatami. Że ma być tak albo tak. Ja mogę doceniać znaczenie teatru Moniki Strzępki i Pawła Demirskiego w ich staraniach o pobudzanie społecznej świadomości w różnych tzw. palących problemach, ale co poradzę na to, że najzwyczajniej w świecie w tej formule estetycznej teatr ten mi się nie podoba? I nawet mnie nie drażni, ale okropnie nudzi. Można mnie uznać za widza zachowawczego, ale mam nadzieję, że nie odebrane mi zostanie prawo do własnych upodobań, tak jak ja nie neguję prawa innych widzów do zachwytu w teatrze duetu SD.
Być może rzeczywistym problemem współczesnego życia teatralnego w stolicy jest brak bardziej wyrazistych ofert artystycznych. Siłę teatru tworzą indywidualności twórców, to one są magnesem dla widzów. Osobnym problemem jest to, czy miasto tworzy odpowiednie warunki, aby wyjątkowe jednostki mogły działać. Nie jest zatem zaskakujący wniosek z badań, że publiczność chodzi i tu, i tam, jest to często sprawa przypadku albo impulsu. Pomijam fakt, że sami aktorzy też grają w różnych teatrach: Danutę Stenkę można zobaczyć w Narodowym, Syrenie czy w Nowym. Jacka Poniedziałka w Nowym, Och-Teatrze, ale też i w Komedii. Niewątpliwie brakuje również scen o bardziej konkretnie sformułowanym adresacie (np. nie ma teatru dla pewnie najtrudniejszego widza, jakim jest gimnazjalista czy licealista, który już wyrósł z teatru lalkowego, a teatry dramatyczne nie mają specjalnie dla niego propozycji).
Nie dziwiłbym się zatem wizerunkowi widza teatralnego, jaki wyłania się z raportu. Tym na przykład, że wybierając się do teatru nie kieruje się recenzjami, a bardziej opinią znajomych. Może krytyka powinna też się uderzyć w piersi, że przyczyniła się do tego stanu rzeczy (nie wszystko da się zwalić na upadek czytelnictwa prasy). Swoją drogą to zabawne: tyleśmy się napracowali, żeby wtłoczyć do głów nazwiska reżyserów, ogłosić nowe zjawiska i trendy, niektóre teatry zbyć milczeniem, a ludzie, jak dowodzi raport, i tak niewiele z tego zapamiętali i chodzą do teatrów jak chcą.
W dokumencie wyrażono także zdziwienie, że widownia w bardzo niewielkim stopniu zaznacza potrzebę zmian w teatrach, do których uczęszcza. Czyli jakby była zadowolona z tego, co ma. Ale czy to publiczność ma zmieniać teatr? Pewnie dałoby się wskazać w historii przypadki buntu widzów przeciwko teatrowi, ale bardziej naturalne jest, że to teatr proponuje zmiany, zaskakuje swoją widownię. To może się nie udawać, ale takie jest ryzyko sztuki.
W raporcie wyczuwa się podskórne marzenie o świadomym widzu teatralnym. Krystyna Duniec nawet postuluje walkę o widza „oświeconego”: „Widza, który będzie miał władzę nad swoją wyobraźnią i marzeniami, niepodlegającymi jedynie prawom marketingu, mediom, kolorowym dziennikom, tygodnikom, stacjom radiowym i telewizyjnym, społecznościowym portalom internetowym. Oznaczać to będzie zmianę w relacji społecznej z teatrem: od zainteresowania uczestnictwem w kulturze do zainteresowania samą kulturą. Wtedy współczesny teatr ze swoim teatralnym demontażem estetycznych i kulturowych stereotypów, z obroną tego, co nienormatywne, przemilczane, prześladowane, słabe, pokrzywdzone i skolonizowane, będzie mógł spełnić właściwą mu kulturotwórczą i polityczną rolę”.
Sądzę niestety, że ta wypowiedź to jest przejaw utopijnego myślenia, a może nawet swoistej inżynierii społecznej. Nie chciałbym chodzić do teatru, który ma spełniać „właściwą mu kulturotwórczą i polityczną rolę”. A już szczególnie bałbym się, gdyby to był jedyny rodzaj teatru, do którego mógłbym chodzić. Musimy przyjąć do wiadomości, że na widowni siedzą bardzo różni ludzie, stety czy niestety są to bardziej jednostki niż wspólnoty i na pewno mają różne zainteresowania, wrażliwości, kompetencje i potrzeby. I teatr, a ściślej mówiąc: teatry muszą to zróżnicowanie uwzględniać. W przeciwnym razie ludzie teatru staną w tym samym rzędzie, co politycy narzekający na to, że byłoby wszystko wspaniale, gdyby nie to cholerne społeczeństwo, które nie wybiera tak jak należy.

1 689 odwiedzin

13 Comments

  1. Wojtku, dziekuję Ci za ten tekst. Też często mam wrażenie, że się publiczność teatralną postponuje za to, że się niby „nie zna”. A przecież wszyscy jesteśmy widzami i dokonujemy pewnych wyborów – o to przecież chyba chodzi, żeby była róznorodność i możliwość wyboru. A swoją drogą to ciekawe, że krytycy z taką lubością jeżdżą po publiczności, która ich najnormalniej w świecie nie czyta… frustracja czy jak…? Do refleksji.

    Reply

  2. Panie Wojciechu,
    postulat „kulturotwórczej i politycznej roli” teatru to już było w straszliwych czasach sanacji stalinowskiej. W najgorszych snach nie myślałem, że to jeszcze wróci.

    Ale wicie rozumicie, towarzysze, co robić, kiedy teatr rzuca tą rolą?

    Nie podoba się wam publiczność? Rozwiążcie publiczność i wybierzcie sobie inną.

    itd Cytatów ci u nas dostatek.

    Do Pańskiego ogródka. Nie rozumiem, po co robić teatr młodzieżowy. gimnazjalista i licealista chodzą już do dorosłego teatru.

    Z historycznym pozdrowieniem

    Pański SP

    Reply

    • Drogi Panie, z tymi gimnazjalistami trudna sprawa. Czasami dorosłe teatry sprawiają wrażenie, jakby były robione dla tej publiczności. Z drugiej jednak strony być może mam naiwne przekonanie, że ta widownia potrzebuje jakiegoś szczególnego podejścia. Choć jeśli ani rodzina, ani szkoła, ani kościół nie daje sobie specjalnie z tymi młodziakami rady, to czy teatr pomoże? Pozdrawiam jak zwykle serdecznie.

      Reply

      • Panie Wojciechu, jak szkoła chce dać radę, żeby uczniowie chodzili do teatru, to daje radę. Moja znajoma polonistka w liceum, prowadziła uczniów do teatru. Załatwiała w teatrach szkolne bilety ulgowe (czy jest to jeszcze możliwe?) i młodzież chodziła. Nawet zdarzyło się, że to uczniowie zażadali, .żeby z nimi poszła, bo spektakl ich interesował. Potem odbywała się dyskusja na lekcji na temat spektaklu. To pozytywny przykład ważności jednostki w szkole. Inna rzecz, że do czytania udało jej się zachęcić znikomą mniejszość.ale nawet na uniwersytetach jest z tym coraz trudniej.
        A co Pan myśli o zasobach publicznych? Proszę napisać na ten gorący temat.
        Pozdrawiam jak zwykle

        Pański SP, którego nikt nie zmuszał do czytania, do teatru i owszem

        Reply

  3. To że strzępki z demirskiego są najbardziej przereklamowanym duetem w teatrze to wiadomo od dawna. I żeby nie było, dałam im trzy szanse. Niestety, po trzecim beznadziejnym spektaklu uznałam, że nigdy więcej nie dam się nabrać na ich sztuczkę.

    Reply

  4. A w Brazylii wprowadzono ustawę, że ludzie biedni mają dostawać od państwa 25 dolarów na wydatki kulturalne!
    To jest sposób na ukulturowienie narodu, a nie jakaś tam krwiopijcza ustawa o zasobów publicznych. U nas też wielu ludzi bieduje. A jakim bezrobociem możemy się pochwalić.

    Reply

  5. Nie wiem. Może wprowadzili kartki na rózne dziedziny kultury i jak ktoś idzie do teatru, to mu się kuponik na jeden spektakl odrywa. Coś bym na ich miejscu wymyślił.
    Mój mały domowy Sherlock sugeruje, że to kryptozapomoga, bo głodnemu chleb na myśli, nie jakaś tam sztuka. Jego zdaniem u nas jest sensowniej, bo głodnym daje się kartki do barów – już tylko z nazwy – mlecznych. A tam pyszne dania mięsne, które i biedak może zjeść. Oczywiście, jak mu do bonu dopłaci człowiek dobrego serca.

    A co Pan w kulturze robiący ale też jeść muszący uważa za lepsze?

    Reply

    • Szanowny Panie, nie zakoczę zapewne Pana stwierdzeniem, że są ludzie biedni, którzy potrafią odjąć sobie od ust, ale kupią książkę albo pójdą do filharmonii, I są też bogacze, którzy będą żałować 25 dolarów na takie bzdury jak kultura. A co do barów mlecznych – może rozwiązaniem jest to, co zaproponował choreograf i reżyser, Cezary Tomaszewski, który nie tak dawno zainscenizował madrygały Monteverdiego w barze mlecznym w Krakowie. Spektakl-koncert nosił tytuł: „bar.okowa uczta”. Pozdrawiam Pana i Sherlocka

      Reply

      • Panie Wojciechu,
        dzisiejszy wieczór spędziłem samotnie. Mój druch, Stary Piernik, poleciał do filharmonii na koncert Anne Sophie Mutter. Wrócił rozanielony. Gdy spytałem, co robimy na kolację, odparł, że będziemy sobie odejmować od ust, bo na bilet wydał 150zł ,to tanio, były droższe.

        Proszę nie myśleć o mnie źle

        Zatroskany Sherlock

        Reply

        • Sherlocku, jak Pan – młośnik skrzypiec – mógł opuścić koncert Pani Mutter? Proszę pozdrowić Pana druha i namówić go na przekazanie wrażeń z tego, co widział i słyszał w Filharmonii.

          Reply

  6. Panie Wojciechu,

    najpierw zobaczyłem w szatni Ministra Kultury w płaszczu i białym szaliku, który opuszczał filharmonię przed rozpoczęciem koncertu. Kiedy zdyszany zmierzałem ku miejscu wskazanym przez miłą bileterkę i omal się nie przewróciłem, ktoś mnie podtrzymał a był to mój dawno niewidziany kolega Marek Weiss. Na estradzie siedziała orkiestra w pełnej gotowości. Zauważyłem ze zdziwieniem i aprobatą, że jedna wiolonczela to pan w zaawansowanym wieku a pierwszy skrzypek to tęga pani mająca swoje lata. Wreszcie wszedł na estradę dyrygent Antoni Wit, też nie narybek.
    Na sali byś szpilki nie wetknął.
    Później zaczęła się muzyka: Paweł Szymański, Lutosławski w części pierwszej. Orkiestra brzmiała pięknie.
    Antrakt spokojny, zasłuchanie w muzyce pomniejsza gadanie.
    Drugą część rozpoczął komunikat: Prosi się o nieklaskanie między częściami. Słuchacze to sobie zrekompensowali, kaszlaniem. Nie pojmuję dlaczego jest to ulubiony zwyczaj naszej publiczności.
    I pojawiła się piękna kobieta, niosąca w ręku stradivariusa. To, co robiła na skrzypcach, tylko poeta mógłby opisać. Dobywała z nich jednostrunne szemranie strumyka i soczysty głos, raz głęboki i surowy, raz ciepły jak barwa moreli. Z jej gry i postaci emanowała harmonia wewnętrzny ład, rdzeń, którym nie zachwieje forte ani presto, dramatyzm ani melancholia. A przy tym wszystko to brzmi w jej grze, doskonałej a przecieź zespolonej z indywidualnością.
    Kontemplacja.
    Standing ovation*
    – – – – –
    Ordery…

    * polskie „owacja na stojąco” brzmi pornograficznie

    Reply

    • Dziękuję za to piękne sprawozdanie dzięki któremu czuję się jakbym sam doznał tych wszystkich wzruszeń, które wszakże nie przysłoniły celnych obserwacji. Pozdrawiam pełen wewnętrznego ładu.

      Reply

Dodaj komentarz

Oznaczone pola są wymagane *.