Tydzień w Szczecinie na Kontrapunkcie. W programie festiwalu jak zwykle w ostatnich latach wyjazd do Berlina – w tym roku zaplanowano trzy przedstawienia: w Schaubuehne, Deutches Theater i w Berliner Ensemble. W Berlinie tego dnia ciężko się poruszać, bo odbywa się szczyt NATO i policja wyłączyła część ulic w centrum. Ale dojeżdżamy na 14 do Schaubuehne. Oglądamy spektakl pt. Powrót Odysa – inspirowany nie tylko Homerem, ale przede wszystkim operą Monteverdiego. W scenografii wszystko jest uwspółcześnione, a nawet realistycznie przedstawione, włącznie z kuchnią, gdzie przygotowywany jest obiad dla domowników Penelopy – zapach zupy roznosi się po widowni. Ale ten dekor nie likwiduje subtelności spektaklu, która rodzi z połączenia teatru i opery. Aktorzy nie tylko tworzą swoje postaci, ale świetnie śpiewają i grają na instrumentach (rewelacyjny Matthias Matschke oraz dziewczyna obdarzona urodą sylwetki i głosu, której nazwiska nie zanotowałem). Wszystko się dzieje zgodnie z zasadą Bardiniego: to, co aktor nie może powiedzieć, musi wyśpiewać. Jest w tym spektaklu również i szczypta surrealistycznego humoru. Jeśli to jest teatr postdramatyczny, to proszę bardzo – taki lubię. Wyszukałem trochę informacji o reżyserze – Davidzie Martonie, który urodził się w 1975 roku w Budapeszcie. W Berlinie kształcił się muzycznie i tu jako pianista występował w spektaklach Marthalera i Castorfa. Tę edukację teatralną czuje się w Powrocie Odysa. A potem Marton zaczął realizować się jako reżyser operowy i zdobył już w tej dziedzinie uznanie. Reżyserów, którzy teatralnie eksperymentują w operze, jak wiadomo, jest niemało, ale Marton w Powrocie Odysa wprowadza elementy opery do teatru, co jest sztuką trudniejszą, jeśli się nie ma dobrych wykonawców. Ale Marton w Schaubuehne takich ma.
Następne przedstawienie oglądamy w Duetches Theater – Bakunin na tylnym siedzeniu Dirka Laucke – nowego niemieckiego dramaturga. Rodzaj satyry społeczno-politycznej, która mimo wyjściowego pomysłu, że obserwatorem rzeczywistości jest pies, nie jest specjalnie zabawna, ani poruszająca do myślenia.
Z Deutches Theater na nogach przemieszczamy się do Berliner Ensemble. W budynku teatru jestem pierwszy raz, więc zaskakuje mnie jego neobarokowe wnętrze. W foyer wystawa poświęcona Thomasowi Bernhardowi – ulubionemu autorowi Clausa Peymanna, który dyrektoruje od 10 lat w teatrze Brechta. Ale tego wieczora mamy oglądać najnowszą premierę Lulu w reżyserii Roberta Wilsona. Gdy już się usadowiliśmy na swoich miejscach, na scenę weszli aktorzy w kostiumach i makijażu, a przed nimi pojawiła się kobieta, która złożyła krótkie oświadczenie w imieniu teatru: przedstawienie nie może się odbyć, ponieważ Angela Winkler, odtwórczyni głównej roli, jest niedysponowana. Polacy oczywiście spojrzeli po sobie i wszyscy mieliśmy to samo skojarzenie: czyżby u nich też aktorki wybierały telewizyjny show zamiast teatru? Ale nieobecność pani Winkler była usprawiedliwiona, ona rzeczywiście zachorowała. Spektakl się więc nie odbył, jednak zaproponowano publiczności wysłuchanie rodzaju koncertu piosenek z przedstawienia, których autorem jest Lou Reed. Aktorzy więc w charakterystycznych dla Wilsona pozach i ekspresji zaśpiewali te songi. U nas ostatnio przyjęło się marudzić na Wilsona jako przebrzmiałą wielkość, która w dodatku spartoliła koncert na rocznicę Solidarności. Ale są tacy artyści, których można oglądać w nieskończoność, nawet jeśli wciąż pokazują to samo. Czy od Rolling Stonesów oczekujemy czegoś nowego? Można sobie oczywiście bez trudu wyobrazić, jakie jest Lulu Wilsona. Hania Baltyn, która ma oko do różnych szczegółów, podpowiedziała mi, że ekspresjonistyczna charakteryzacja aktorów przypomina jej wizerunki postaci z prapremiery Opery za trzy grosze. Może coś w tym jest rzeczywiście.
Wyszedłem przed końcem koncertu do baru na rogu napić się herbaty, ponieważ przez cały dzień to się nie udało. Właścicielowi chyba Francuzowi mówię, że wpadłem tylko na chwilę i opowiadam o przygodzie w Berliner Ensemble. Robi zaskoczoną minę i pyta:
– Czy monsieur Lou Reed jest obecny?
– Obawiam się, że nie – odpowiadam tym pięknym angielskim zwrotem.
Dobrze byłoby posłuchać znowu płyty Berlin.
Brawo !
Theresa Kronthaler zwał się zjawiskowy mezzosopran.
Bardzo dziękuję za podpowiedź. Pozdrawiam