Wyjść z grupy

– Skoro nie podają herbaty, to pooglądajmy Mundial – można by strawestować kwestię Wierszynina z Trzech sióstr. Mundial musi zastąpić i herbatę, i filozofowanie.

To będą już 13 mistrzostwa świata za mojej pamięci. Czyli rachuba niezbicie wskazuje, że pierwsze oglądałem 48 lat temu. I oczywiście do tych mam największy sentyment. Były pierwsze i dostarczyły najwspanialszych emocji. Weltmeisterschaft ’74 w NRF – jak się wtedy mówiło. Nasi zajęli trzecie miejsce, a było blisko, by się znaleźli w finale. Ci, co wtedy oglądali słynny mecz na wodzie z reprezentacją Niemiec Zachodnich, będą do końca życia rozważać, co by było, gdyby… Czy moglibyśmy wygrać, gdyby nie ten cholerny deszcz? To była kwintesencja przeciwności losu. Utracona szansa na coś wielkiego, której się nie zawiniło. Istny pech. Ale tamte mistrzostwa mimo tej jednej znaczącej porażki pozostają w pamięci jako doznanie ekstatycznej radości, która niestety już się nie powtórzyła. Owszem, w 1982 roku reprezentacja również doszła do trzeciego miejsca, ale w jakim stylu – wymęczonym, nerwowym, wywołującym raczej zdumienie, że aż tyle się udało. Była też symboliczna różnica czasów – 1974 to był szczyt gierkowskiej prosperity na kredyt, piłkarze wpisali się w propagandę sukcesu, 1982 – ponura rzeczywistość wojny polsko-jaruzelskiej, radość z medalu była raczej smętna.

Swoją drogą gdyby teraz na turnieju w Katarze polska drużyna ponownie znalazła się w tzw. małym finale…, gdyby taką marzycielską myśl sformułować tylko po to, by wyobrazić sobie, jaką wywołałoby to reakcję w narodzie. Przecież by zwariował ze szczęścia. Wszystkie troski i zmartwienia poszłyby precz. Bo w końcu futbol to jest opium dla ludu. Media dostałyby szaleju. Może nawet prezes Kaczyński wstrzymałby swój objazd po kraju, choć nie ma pojęcia o piłce nożnej, a więc tym samym o życiu (Donald Tusk swoje tournee oczywiście by przerwał, bo jak wiadomo lubi „haratać w gałę”). Wszystko to jednak pozostanie w sferze wyobraźni, bo nie zdarzy się powód do tej euforii – nie znajdziemy się w małym finale. Mamy wszak cel minimum – osławione „wyjście z grupy”.

Wyjście z grupy może też dostarczyć satysfakcji. Coś mogę powiedzieć na ten temat. A raczej wspomnieć. Swego czasu, lata temu, występowałem w reprezentacji piłkarskiej TVP Kultura. Nawet koledzy uczynili mnie jej kapitanem – może dlatego, że byłem z nich najstarszy, na pewno nie dlatego, że najlepiej grałem. Mieliśmy przed sobą wyzwanie – turniej o puchar prezesa. Który to był prezes, już nie pomnę, gdyż zmieniali się wtedy nawet co parę tygodni. Zresztą nie o puchar chodziło, tylko o ambicję, żeby się pokazać przed koleżankami, które nam kibicowały (dla facetów to jest podstawowa motywacja), no i w ogóle żeby zadziwić świat, że chłopaki z Kultury też piłkę potrafią kopać.

Zaczęliśmy solidne przygotowania, trenowaliśmy po nocach w jakichś odległych salach, bo w normalnych porach były już zarezerwowane. Poszedłem też jako ten kapitan do pani dyrektor finansowej Kultury, żeby nam zasponsorowała stroje. Wygłosiłem taką przemowę o dumie bycia reprezentantem kanału, że w oczach pani dyrektor pojawiły się łzy i mogliśmy sobie sprawić eleganckie czarne koszulki z białymi kołnierzykami i logo TVP Kultura na sercu.

Nadszedł dzień turnieju. Odbywał się na boiskach w hali Legii na Bemowie. Obowiązywały zasady tzw. futsalu, czyli drużyny grały pięcioma zawodnikami plus bramkarz, z możliwością oczywiście wprowadzania rezerwowych. W składzie mieliśmy bramkostrzelnych napastników z Redakcji Filmowej w osobach Kolankiewicza i Diduszki. Wspierał ich Michał Bielawski, który jak wiadomo zrealizował m.in. ciekawy dokument o tym, jak internowani oglądali Mundial w 82 roku. Na skrzydle płuca wypluwał mecenas Czajkowski. Rolę stopera pełnił Rafał „Szeryf” Męzia. Maciek Pomaski nas wspomagał, Maciek Walentowski i jeszcze paru kolegów. No i z Krakowa specjalnie przybył Łukasz Drewniak, który wniósł połączonego ducha walki Wisły, Cracovii, Hutnika i Garbarni. Nie mieliśmy swojego coacha. Wyszliśmy z założenia, że futbol jest prostą grą i chodzi w niej, jak mawiał trener Górski, by strzelić więcej bramek niż przeciwnik. Może by się to nawet częściej udawało, gdybyśmy pamiętali o obronie własnej bramki. Nie zawsze bowiem pomagały rozpaczliwe nawoływania naszego bramkarza, gdy zapędzaliśmy się na połowę rywala:

– Panowie, wracajcie!

Czasami było za późno.

Ja niestety zakończyłem występy na pierwszym meczu. Może to była ekipa TVP Lublin albo TVP Poznań. Wszedłem z rezerwy i zdążyłem oddać jeden strzał, ale już w następnej akcji, gdy próbowałem przejąć piłkę, zawodnik przeciwnej drużyny zrobił wślizg i niestety skręciłem tak stopę, że o dalszej grze nie było mowy. Padając krzyczałem: faul, faul, ale sędzia oczywiście uznał, że nic nie było. Nie pomógł profesjonalny spray z zamrażaczem, mogłem tylko kuśtykać przy bocznej linii i patrzeć, jak koledzy sobie radzą. I poradzili sobie. Owszem, jeden czy dwa mecze przegraliśmy. Ale dwa wygraliśmy. I spotkało nas to szczęście, o którym marzy polska reprezentacja piłkarska od Mundialu w Meksyku, czyli 36 lat: wyszliśmy z grupy. Co prawda odpadliśmy potem na początku fazy turniejowej, ale i tak pokazaliśmy, że nie jesteśmy „ogórkami”, by użyć znanego piłkarskiego powiedzonka. Mieliśmy żywiołowe wsparcie koleżanek na trybunach. Doping zrobił takie wrażenie, że otrzymały puchar króla kibiców. Może to był nawet większy sukces niż zdobyć puchar prezesa.

Ja od tamtej pory nie grałem w piłkę. Dla mojego zdrowia to pewnie wyszło z korzyścią. Mogę spokojnie zasiąść, by oglądać trzynasty Mundial życia. I znowu mieć nadzieję, że nasi wyjdą z grupy.

 

 

 

1 000 odwiedzin

Dodaj komentarz

Oznaczone pola są wymagane *.