Witoldo

Jak go zobaczyłem na naszym korytarzu po długim czasie niewidzenia, to jakby Stańczyk objawił się Dziennikarzowi:
– Zacz kto?
– Błazen.
– Wielki mąż!
Szedł jak zwykle z kucykiem włosów spiętym z tyłu, padliśmy sobie w objęcia jak starzy przyjaciele i w ciągu chwili zdążył mnie opieprzyć za coś, co napisałem na blogu. I to był cały on: Witoldo, nasz dawny sekretarz redakcji. Postać godna opisu przez najlepsze pióra. A i on winien spisać przygody swojego życia, bo przecież tyle się o nich nasłuchaliśmy. Te historie powinni poznać młodzi, by wiedzieć jak żyć z pasją i kochać to, co najważniejsze, czyli wolność i muzykę. Witoldo (właściwie tylko ja tak go nazywam, bo dla naszej starej ferajny jest po prostu Witkiem) ma w sobie cudownego ducha anarchizmu, który nakazuje mu sprzeciwiać się rygorom i podążać tam, gdzie fantazja poniesie. Ten duch z pewnością zrodził się z muzyki, a może jest w swej istocie muzyką. Witoldo muzyką żyje i sam ją tworzy, będąc w tej dziedzinie samorodnym talentem. Tu muszę jednak wyznać, że nie podzielam zasadniczej części muzycznych upodobań Witolda, które z niejaką perswazją rozpowszechnia. Otóż jest on miłośnikiem muzyki free, która zapewne najpełniej wyraża potrzeby jego swobodnej duszy. Zatem mistrzem nad mistrze Witolda jest Frank Zappa, ale to tylko szczyt wielkiej góry najprzeróżniejszych dźwięków, które mu grają. Kiedy więc ja na Franka Zappę odpowiadam Janem Sebastianem oraz zespołem The Beatles Witoldo krzywi się, jakbym go zakuwał w dyby. Nie lubi bowiem, gdy sztuce narzuca się wędzidła formy. Tak jak jest przeciwnikiem wszelkiej hierarchii, której ja bronię, bo pamiętam, czego uczyła Jeanne Hersch Miłosza: „Że choćby nas oskarżano o arogancję, w życiu umysłowym obowiązuje zasada ścisłej hierarchii”. Zatem czasami spieramy się o takie głupstwa, które są sprawami pierwszorzędnej wagi. I choć dyskutujemy gorąco, to przecież te nasze przeciwności się jakoś przyciągają, bo powoduje nimi to, co w życiu jest równie istotne jak własne poglądy: wzajemna ciekawość i sympatia.
Tylko raz sprawiłem Witoldowi przykrość, której zapewne nie może mi darować do dziś, a z pewnością o niej pamięta. Nie był to bynajmniej żaden przygważdżający argument w naszych polemikach. A było tak: nasza Czarkosia, gdy jeszcze na korytarzu XII piętra z nieposkromioną inwencją organizowała przeróżne gry i zabawy, które miały jeden cel: stworzyć fajną atmosferę pracy – zarządziła pewnego dnia wyścigi kapslowe. Na podłodze została wyrysowana trasa i rzuciliśmy się na kolana jak za dawnych, dziecinnych lat, by pstrykać te kapselki. Witoldo od początku objął prowadzenie i widział się już pewnie w glorii zwycięzcy. A ja choć początkowo poruszałem się dość marudnie w pewnym momencie poczułem ducha rywalizacji i tenże pozwolił mi prześcignąć lidera niedługo przed metą i minąć ją jako pierwszy. Ależ to był tryumf! Zobaczyć zawiedzioną minę Witolda – jak mówią w reklamie: bezcenne. Jeśli to teraz przypominam, to oczywiście po to, by trochę mu dokuczyć (choć jestem pewien, że odgryzie się po swojemu), ale także, by przywołać już tylko we wspomnieniu te miłe chwile, gdy pracowaliśmy razem i bawiliśmy się razem.

596 odwiedzin

Dodaj komentarz

Oznaczone pola są wymagane *.