Weekendowe plotki

W piątek wieczór zostałem zaciągnięty do sali kameralnej Filharmonii Narodowej na koncert Warszawskiej Jesieni. Myślałem, że uszy moje wystawione będą na jakieś osobliwe dźwięki, a tu jaka niespodzianka: koncert nie był tylko do słuchania, ale i do patrzenia, a nawet można rzec, że w pewnej mierze był spektaklem teatralnym. W pierwszej części Agata Zubel wykonała partię Pierrota z klasycznego już utworu Arnolda Schoenberga. Jej bardzo piękna melorecytacja wsparta była gestami i mimiką aktorską, które tworzyły wyrazistą całość. Po przerwie byliśmy za to świadkami czegoś, co można by nazwać wariacją na tematy Schoenbergowskie. Na scenie pojawił się Sławek Pacek, które odegrał właściwie monodram oparty na tekście Przemysława Fiugajskiego (autor znanych mi Wariacji bernhardowskich) i z muzyką Macieja Jabłońskiego. O co się w tym – jak mawiała jedna polonistka: rozchodziło – mniejsza. Była to awangarda trochę w duchu Schaefferowskim, wzbogacona o tzw. nowe media, nie pozbawiona jednak na szczęście autoironicznego humoru. Spektakl-koncert wyraźnie jednak podzielił publiczność. Odniosłem wrażenie, że muzykolodzy z niechęcią się odnieśli do tego zdarzenia, widząc w nim znaczną przewagę teatru nad muzyką. Dali swemu rozczarowaniu wyraz głośno bucząc (prym wiódł kierownik redakcji muzycznej TVP Kultura), podczas, gdy inna część sali wiwatowała na cześć twórców. Nawet ta kontrowersja odbioru mi się spodobała, ponieważ w teatrze bardzo rzadko się zdarza, by widownia tak żywo manifestowała swe uczucia, zwłaszcza niezadowolenie.

Następnego dnia na inauguracji roku akademickiego w Akademii Teatralnej spotkałem Sławka Packa, któremu pogratulowałem występu (myślę, że powinien go móc powtarzać, bo chyba jednak szkoda tej pracy na jednorazowy pokaz), a on powiedział, że jeszcze nigdy po premierze teatralnej nie otrzymał tylu gratulacji. Co by potwierdzało wrażenie, że publiczność sal koncertowych jest bardziej emocjonalna niż teatralnych.

Uroczystość inauguracji jak zwykle balansowała między stosowną powagą, nawet wzruszeniem (choćby przez wspomnienie rektora Łapickiego), a nieodzownym humorem, który dozował rektor Strzelecki. Charakterystycznym swoim dowcipem błysnął prof. Tazbir w wykładzie inauguracyjnym poświęconym mitom historycznym. Konkluzja nie była wszakże wesoła, gdyż profesor stwierdził, że mity nie jest łatwo obalać i wciąż mają one swoją pożywkę, również wytwarzaną przez historyków. Po części oficjalnej odbyło się jeszcze spotkanie profesorów i gości, na którym w pewnym momencie rektor Strzelecki wręczył Oldze Lipińskiej dyplom ukończenia studiów. Reżyserka stwierdziła, że w pracy nie był jej potrzebny, ale jednak zdecydowała się teraz nadrobić zaległości sprzed wielu już lat. Jarek Kilian szepnął mi do ucha z nieukrywaną dumą: – To moja studentka.

Wieczorem w sobotę udałem się do Teatru Imka, gdzie gościnnie występował Teatr Korez z Katowic, znany doskonale choćby ze słynnej już inscenizacji Cholonka Janoscha, którą mieliśmy w Kulturze przyjemność prezentować w maju tego roku, i która cieszyła ogromnym powodzeniem. Oczekując na rozpoczęcie spektaklu podsłuchałem widza, który przez telefon relacjonował, gdzie jest. W tym momencie zjawiła się Magdalena Cielecka, którą mężczyzna spostrzegł i powiadomił swojego rozmówcę: – To chyba musi być dobre, bo przyszła Cielecka. I rzeczywiście było dobre. Zabawna, bezpretensjonalna sztuka pt. 2, w której dwójka aktorów (świetni Grażyna Bułka i Mirosław Neinert) odgrywają kilka par postaci, gości pewnego baru i jego właścicieli. Męsko-damskie relacje w różnych ujęciach, podane w śmieszno-smutnym tonie.

Nie byłem za to wczoraj na przedstawieniu Marthalera w Teatrze Dramatycznym. Oczywiście przechowuję w pamięci parę spektakli reżysera, którego niestrudzoną orędowniczką w Polsce jest Krystyna Meissner. Wypadły jednak inne obowiązki, a i też nie ukrywam, że po środowym spektaklu Christopha Schlingensiefa kolejna dawka teatru postdramatycznego byłaby trudna do przyjęcia. Tymczasem doszły mnie słuchy, że najciekawszy spektakl wykonała już na koniec odchodząca dyrekcja Teatru Dramatycznego w osobach Pawła Miśkiewicza i Doroty Sajewskiej. Pożegnali się podobno ze słowami Mickiewicza na ustach. Czy było też: „jedźmy, nikt nie woła”?

A dzisiaj rano Agnieszka R. w pracy zapytała: „Czy znasz największą nowinę dekady?”.

Nie znałem.

780 odwiedzin

2 Comments

  1. Po spektaklach Marthalera i Schliengensiefa znajomy stwierdził, że takie spędy towarzyskie należy organizować regularnie. Nawet bez spektakli. Tam od ploteczek aż huczało.Co do czytań Mickiewiczowskich.Gdy Dorota Sajewska wyznała, ze czytanie chce zacząć od wykładu publiczność masowo niemal wstała. Okazało się, że będzie czytana „Lekcja XVI”.W sobotę dyrektor Miśkiewicz wreszcie wygłosił Wielką Improwizację (co było jego marzeniem, jak wyznał). Natomiast dyrektor Słobodzianek opuścił widownię w trakcie tej improwizacji. Na słowach:A słowa myśl pochłoną i tak drżą nad myślą,Jak ziemia nad połkniętą, niewidzialną rzeką.Z drżenia ziemi czyż ludzie głąb nurtów dociek,Nie było go zatem w chwili, gdy dyrektor Miśkiewicz w sposób znaczący zadał pytanie:Gdzie pędzi, czy się domyślą? -Nie muszę dodawać, że część publiki śmiała się głośno i znacząco.

    Reply

    • Może Słobodzianek nie chciał doczekać końcowych kwestii:Bo wystrzelę głos w całe obręby stworzenia:Ten głos, który z pokoleń pójdzie w pokolenia:Krzyknę, ześ Ty nie ojcem świata, ale… GŁOS DIABŁACarem!

      Reply

Dodaj komentarz

Oznaczone pola są wymagane *.