Sen o „Procesie”

Bardzo trudno jest pisać o Procesie Lupy. Byłoby pewnie łatwiej, gdyby można było bez wątpliwości stwierdzić, że to przedstawienie jest doskonałe. Takie uczucie zachwytu przecież jego premiery wywoływały w przeszłości. Był co prawda czas, gdy Lupa odszedł od literatury i szukał innych inspiracji. Mam wrażenie, że być może te eksperymenty były artyście potrzebne, ale prowadziły w rejony, w których coraz trudniej było mu towarzyszyć. Z satysfakcją przyjąłem więc jego powrót do wielkich tekstów. Teatr Lupy działał znowu w niezwykły sposób. Tak było z wrocławską Wycinką i wileńskim Heldenplatz. Proces jest jednak bardziej kłopotliwy.

Pewien ton zawodu, jaki pojawił się w recenzjach czy opiniach na temat tego spektaklu bierze się chyba stąd, że oczekiwania wobec niego były szczególnie wygórowane. Publiczność nie tylko pragnęła, ale bardzo potrzebowała, żeby najnowsza premiera Lupy była całkowitym tryumfem. Przecież w jakiejś mierze to przedstawienie miało powetować stratę Teatru Polskiego we Wrocławiu, być zwycięstwem jego aktorów za grobu. Ale też chodziło jeszcze o coś więcej. Ten Proces Lupy miał dać jakąś otuchę widzom w ciężkich czasach. Otuchę, że wielką sztuką, wielkim teatrem pod wodzą Krystiana Lupy jesteśmy w stanie pokonać rzeczywistość, która tak nam doskwiera. Chyba tej prostej satysfakcji Proces nie dostarczył.

Dość znamienne były reakcje ludzi na widowni Nowego Teatru, zwłaszcza im dłużej trwał seans, jaki zaserwował Lupa. Pomijam rejterady niektórych – to właściwie jest normalne zachowanie, nie mamy przecież jednakowej wrażliwości i wytrzymałości. W trzeciej części przedstawienia spojrzałem wokół siebie i widziałem osoby z głowami zwieszonymi albo ze złożonymi na ramionach partnerów. Sam, nie będę ukrywał, na krótki moment straciłem kontakt z tym, co działo się na scenie. Nie zawstydziło mnie to nawet, trudno przecież walczyć z naturą. Ale może w odbiór tego spektaklu powinien być wpisany sen widzów?

Przypomniał mi się tekst Jana Kotta, w którym opisuje berliński pokaz Nigdy tu nie powrócę Kantora. Kott w pewnym momencie pisze: „Byłem bardzo zmęczony na tej berlińskiej premierze i chyba raz, a może nawet i dwa razy na krótko zasnąłem. Ale ten sen nie był pusty. W tym śnie wracały pomieszane ze sobą osoby, manekiny i rekwizyty: połamane nogi ginekologicznego fotelu, kołyska i nawet suchy trzask kołatek na święto Purim z Wielopola, Wielopola. I chyba w tym krótkim śnie pojąłem jeszcze inną prawdę. Boję się do końca wypowiedzieć. Są takie chwile, czasem nawet nie bardzo straszne, kiedy całe życie wraca jak gdyby w jednej kropli snu. To są chwile ciemnej, a może właśnie jasnej świadomości przed końcem. Nigdy tu już nie powrócę”.

Ciekawe byłoby poznać sny widzów, którzy zasnęli na Procesie Krystiana Lupy. Jeśli oczywiście nie były puste, choć i to byłoby znaczące. Jaką świadomość, jasną lub ciemną, zdradzały? Jaką prawdę z nich można by pojąć? I nie bać się jej wypowiedzieć. Mój sen był zbyt płytki, by cokolwiek do mnie przemówił. Może jednak zadziałała wola, by podążać za Franzem K., choć ta wędrówka była tyleż fascynująca, co irytująca.

Jeszcze jedno: jakoś na razie nie spotkałem się z przekonującym wyjaśnieniem, skąd w ilustracji muzycznej spektaklu tak często powtarzający się, w różnych aranżacjach, motyw Libertango Astora Piazzolli (szczególnie ciekawe było kontrabasowo-fortepianowe wykonanie, może ktoś wie, czyje?). Wydawałoby się, że to dość zbanalizowany już utwór, a jednak Lupa do niego sięgnął. Tango często też pojawiało się w przedstawieniach Kantora. No, to jest temat na teatrologiczny esej.

1 432 odwiedzin

Dodaj komentarz

Oznaczone pola są wymagane *.