Do miejsca mojego wakacyjnego pobytu oczywiście dochodzą gorące wiadomości ze świata, nawet jeśli czasami nie ma tzw. zasięgu. Trudno oddawać się cudownej izolacji, uznając, że ważne sprawy mogą toczyć się beze mnie. Podpisałem zatem, co należało podpisać. Byłem w najbliższej miejscowości, gdzie jest siedziba sądu rejonowego, na demonstracji. Siłą rzeczy miała ona skromniejszy charakter niż w dużych miastach, nie towarzyszyły jej wielkie emocje, ale znaczący jest sam fakt, że się odbyła, że poza lokalnymi mieszkańcami zjechali się na nią ludzie porzuciwszy wczasowe przyjemności i zdobyli się na gest solidarności.
Czytam w różnych komentarzach, że nastroje, jakie zapanowały przypominają to, co działo się latem 80 roku. Snucie analogii historycznych oczywiście ma sens pod warunkiem jednak, że przyjmie się założenie, iż historia nigdy nie powtarza się w ten sam sposób. I dobrze jest rozumieć różnice. A różnica jest zasadnicza taka, że nie jesteśmy już takim samym społeczeństwem, jak wtedy. Nie ma klasy robotniczej, która była motorem protestu. Być może dla obecnej władzy uliczne demonstracje są podobnie groźne, jak dla tamtej strajki wielkich zakładów pracy. Ale ludzie dzisiaj nie wychodzą na ulice z powodu podwyżek cen żywności (choć sierpniowe wypadki nie były powodowane tylko sprawami bytowymi).
Rzeczywistość 2017 roku wydaje się bardziej skomplikowana niż ta sprzed 37 lat. Przede wszystkim podziały społeczne są dużo mocniejsze. W 80 roku mieliśmy złą władzę oraz ogromny ruch sprzeciwu wobec niej, który przybrał na sile 10-milionowego związku zawodowego. Dzisiaj podział nie kształtuje się tak prosto. Władza powołuje się na swój demokratyczny mandat, choć podejmuje działania wykraczające poza ten mandat. Jakaś część społeczeństwa temu się przeciwstawia. Ale uwiedzeni ulicznymi emocjami nie możemy zamykać oczu, że jest też część naszych rodaków, która tę władzę popiera. Hasło „wolne sądy” kontrują swoim: „szybkie sądy”.
Każdy ma swoje doświadczenia z ludźmi, z którymi się różni politycznie: w rodzinie, wśród kolegów, w pracy. Możemy mieć podobne zamiłowania do piłki nożnej, muzyki, podróży, ba, nawet możemy się osobiście lubić, ale jak temat rozmowy zejdzie na Kaczora – wspólnota się kończy. Pół biedy, gdy mamy na tyle kultury, by te wzajemne animozje przynajmniej w pewnym momencie obrócić w żart. Na ogół jednak to się nie udaje. Możemy wówczas unikać tematu, choć będzie to grzeczność zaprawiona nieszczerością. Więc się kłócimy, co ma zwykle przykre konsekwencje. Spotykaliśmy się, ale już się nie spotykamy. Można nawet przeciwników usunąć ze znajomych na Facebooku, ale przecież przez to nie znikną zupełnie.
Oczywiście nierealne są marzenia o narodowej zgodzie i jedności. Ona może powstawać w wyjątkowych zupełnie sytuacjach i raczej na chwilę. Trudno jednak żyć na co dzień w ciągłym konflikcie. I mówię tu nie o złych emocjach polityków, które transmitują media, choć one mają też trujące skutki. Ta ryba na pewno jest zepsuta od głowy. Problem jednak w tym, co zrobić, by nie śmierdziało tak bardzo tam, gdzie my jesteśmy? Co by musiało się stać, by przywołując slogan sierpnia 80 roku: Polak rozmawiał jak z Polakiem?
Gdybym znał odpowiedź na to pytanie, na pewno bym napisał. Tym bardziej że za oknem pada i o plaży nie ma mowy. Mogę co najwyżej o tym myśleć.