You say you want a revolution
Well, you know
We all want to change the world
Tak śpiewał kiedyś Lennon.
Czytam i słyszę wypowiedzi różnych ludzi teatru, którzy też by chcieli rewolucji. Co tydzień Michał Zadara zdaje relację ze swojej lektury Marksa, jak rozumiem z intencją, żeby słowa filozofa znowu przekuć w czyny. Aktu rewolucyjnego chciała już dokonać Monika Strzępka na gali Paszportów „Polityki” w Teatrze Wielkim, ale niestety skończyło się na strojeniu min, gdy prezydent Komorowski gratulował jej nagrody. W felietonie Pawła Wodzińskiego na portalu e-teatr czytam: „Czy nie pobudzi teatru żadna utopia? Czy trzeba przestać wierzyć, że teatr może być miejscem krytyki, ale także zmiany społecznej, budowania nowego typu wspólnotowości? Czy musimy zapomnieć, że dla teatru najważniejsza i najciekawsza jest nie restauracja, ale rewolucja?”.
Jak do rewolucji nawołuje Wodziński, to czuję się bezpieczniej, bo to jednak nieco starszy kolega ze Szkoły Teatralnej, śledzę jego dokonania już od 20 lat, ma swoje zasługi, choćby dla popularyzacji (co za okropne słowo w tym kontekście) brutalistów w polskim teatrze. Wodzińskiego słucham i czytam z zainteresowaniem, bo za jego myślami stoi niemałe doświadczenie.
Wodzińskiego do konkluzji o potrzebie rewolucji w teatrze doprowadza obserwacja współczesnego życia teatralnego, które jego zdaniem upodabnia się do przedwojennego: „odrzucamy dotychczasowy system teatru jako etatystyczny, ale przede wszystkim PRL-owski i dokonujemy reprywatyzacji. Odkurzmy z pamięci takie określenia jak teatry ogródkowe czy teatr gwiazd, poczekajmy na powstanie teatrów obywatelskich, będących dzisiejszym odpowiednikiem przedwojennych teatrów ludowych czy robotniczych, i będziemy mieli pluralizm teatralny rodem z 20-lecia międzywojennego”.
Oczywiście prawem felietonu jest hiperbolizacja, wyostrzenie problemu, by pobudzić czytelnika do reakcji. No to reaguję.
Podobnie jak Wodziński ja również uważam, że funkcjonowanie teatru instytucjonalnego, ze stałym zespołem aktorskim, utrzymywanego ze środków publicznych jest wartością, którą trzeba chronić. Bzdurą jest traktowanie go jak spadku po PRL, równie kłopotliwego jak PGRy. Sprzeciw musi budzić próba tworzenia dla tej ważnej tradycji naszego życia teatralnego alternatywy w postaci rozmaitych form teatru prywatnego. Ale niechętny jestem alternatywie, która działa w dwie strony, czyli że do wyboru mamy albo teatr publiczny, albo prywatny. I musimy się na jakiś jeden model zdecydować.
Echa takiego myślenia można usłyszeć w niedawnym tekście Macieja Nowaka dla Gazety Wyborczej, w którym dyrektor Instytutu Teatralnego w nieco histeryczny sposób przestrzegał przed zagrożeniami, które płyną ze strony teatrów prywatnych (choć do tego samego worka wrzucił również Bogu ducha winne działania tzw. ngosów). „Dzisiaj bohaterem dnia jest teatr komercyjny, prywatny, którego żywiołowy rozwój przyciąga uwagę mediów, rozpala emocje publiczności i wyzwala troskliwość władz. Oto prawdziwy bohater naszych czasów.” Nowak wieszczy definitywny upadek artystycznego teatru publicznego. Rzeczywistość jak to zwykle bywa jest bardziej skomplikowana niż to przedstawiają publicyści, najbardziej nawet zaangażowani w temat.
Zainteresowanie teatrami prywatnymi pewnie szczególnie widoczne jest w Warszawie, bo tutaj jest ich najwięcej, ale mimo to stołeczne teatry instytucjonalne nadal posiadają znaczną przewagę liczebną. Ba, chętnie podaje się fakt, że Warszawa ma więcej teatrów utrzymywanych w całości przez miasto niż Berlin (choć zapomina się dodać, że życie teatralne stolicy Niemiec jest bogatsze, ponieważ wsparcie uzyskują rozmaite sceny pozainstytucjonalne). Jakoś żaden teatr prywatny nie zagroził istnieniu teatru instytucjonalnego (na swoje sale przejmują najczęściej kina, a nie budynki teatrów), choć nie można oczywiście wykluczyć, że władze Warszawy w którymś momencie zrezygnują z dotowania niektórych scen, uznając że prywatna konkurencja jest na tyle stabilna, że wypełni ewentualną lukę.
Spójrzmy na repertuary np. teatrów Polonia i Imka: czy różnią się one zasadniczo od repertuarów większości teatrów publicznych? Do niedawnej premiery Weekendu z R. nie widywało się u Jandy angielskich fars, które tak chętnie wchodzą na afisze teatrów samorządowych w całej Polsce. Spokojnie repertuar Polonii mógłby znaleźć się np. w Teatrze Ateneum czy Powszechnym. Oczywiście w Polonii zapewne nie będzie pracował Lupa czy Warlikowski. Artyści tego rodzaju muszą mieć wsparcie publicznego teatru. I mają.
Jest pewien problem w relacji teatry prywatne – miejskie w Warszawie: drenowanie aktorów. Ale fikcja stałych zespołów aktorskich w teatrach publicznych obnażyła się już dawno, nie tylko z powodu pojawienia się nowych scen i stworzonych przez nie pokus. Trzeba jednak powiedzieć, że nawet jeśli praktyka funkcjonowania zespołów jest, jaka jest, to nie należy przekreślać ich idei.
Pewnie, że teatry prywatne budzą większe zainteresowanie, ponieważ stoją za nimi artyści rozpoznawalni, na swej popularności budujący wizerunek przedsięwzięcia. Ale też sporo ryzykują i na sukcesy (jakkolwiek byśmy je oceniali) naprawdę mocno pracują. Trudno mieć też pretensję, że walczą o swoje. Nie robiłbym zatem z ich teatrów jakiegoś czarnego luda. Te dwa rodzaje teatrów – publiczne i prywatne – muszą po prostu sensownie istnieć koło siebie, uzupełniać się z korzyścią dla publiczności i jej różnych potrzeb. Mam wrażenie, że raczej trzeba naprawiać teatry publiczne niż martwić się zagrożeniami dla nich ze strony konkurencji.
Na hasła wzywające do rewolucji (cokolwiek mają na myśli jej zwolennicy) odpowiedziałbym zatem nawoływaniem o potrzebę różnorodności: form działania i celów teatru. Za rewolucjonistami na ogół kryje się przekonanie o jedynej słuszności własnych idei – marzenie o władzy i monopolu.
A Lennon na koniec swojej piosenki o rewolucji śpiewał:
„jeśli idziesz niosąc portrety przewodniczącego Mao,
nic i z nikim nie zdziałasz”.
Wojtku, ale problemem nie jest istnienie prywatnych teatrów, tylko niejasny podział środków publicznych między warszawskie teatry. Bo jak ja słyszę ‚teatr prywatny’, to myślę – ‚prywatnie finansowany’ A warszawskie teatry prywatne to w rzeczywistości ngo-sy – głównie fundacje, które są beneficjentami całkiem solidnych miejskich pieniędzy. Również dziwią głosy nowych, albo nie korzystających z publicznych dotacji założycieli tych teatrów, że oni też chcą mieć dostęp do miejskich pieniędzy – przeciez tworzą wartościową ofertę. Myślę sobie wtedy, ze to przesada, ale jak uczciwie spojrzec na repertuar dotowanej Komedii i niedotowanej Imki, to na miejscu Karolaka też bym się burzyła.Uważam, że miejska polityka jest niejasna i niekonsekwentna w tej kwestii.
Zgoda. Sytuacja zwłaszcza w dziedzinie finansowania jest pełna paradoksów. Prywatni korzystają z pomocy publicznej (tak naprawdę to bez tej pomocy by się przecież nie utrzymały). Teatry samorządowe wyciągają rękę do Ministerstwa Kultury, by mogły realizować premiery np. klasyki. Każdy walczy jak może, a wszystkim brakuje. Systemu w tym nie ma właściwie żadnego.
Sytuacj nie jest „nie jasna”… Jest poddana kumoterstwu. To prawdziwy dorobek naszej modernizacji, nie tylko w dziedzinie teatru.