Po ogłoszeniu wyników konkursu na dyrekcję Teatru Dramatycznego w Warszawie nie kryłem, że uważam je za błąd. Zwycięski program Moniki Strzępki uznałem za nieodpowiedni dla takiego teatru jak Dramatyczny. Nie bez znaczenia był także fakt, że w mojej ocenie nie spełniał oczekiwań, które sformułował sam organizator konkursu, czyli władze miasta stołecznego. Szerzej uzasadniłem ten pogląd w tekście dla „Gazety Wyborczej”. Naturalną konsekwencją tego, co myślałem o całej sytuacji, była decyzja, że nie będę przedłużał umowy o pracę w Teatrze Dramatycznym i zakończę ją wraz z sezonem 2021/22. Ten moment właśnie nastąpił.
Przyszedł zatem czas pożegnań, który chciałbym podsumować, by nie rozstawać się po angielsku. W Teatrze Dramatycznym pracowałem dwa lata, niby niedługo, ale wystarczająco, by poczuć sentyment i również satysfakcję.
Dramatyczny był pierwszym teatrem, który zobaczyłem od środka jako pracownik. Wcześniej przez 30 lat, najpierw w redakcji „Teatru”, potem w TVP Kultura, byłem obserwatorem życia teatralnego, bardziej analizowałem i oceniałem dokonania artystów, niż uczestniczyłem w ich powstawaniu. Przejścia na drugą stronę barykady nie planowałem, wymusiły to kuriozalne okoliczności związane z pozbawieniem mnie pracy w telewizji. Ale jak to zwykle bywa: zrządzenia losu czasami wywołują nowe, ciekawe doświadczenia.
Nigdy nie zapomnę, że Tadeusz Słobodzianek był pierwszą osobą, która przyszła mi w sukurs w trudnym momencie. Nie był jedyną, ale jego propozycję pracy w Teatrze Dramatycznym przyjąłem nie tylko ze względu na pierwszeństwo. Znam Tadeusza już pewnie blisko 30 lat. Poznałem go osobiście bodaj w redakcji „Teatru”, gdy razem z Andrzejem Wanatem i moim bratem przeprowadzaliśmy dużą rozmowę z nim jako dramatopisarzem, który miał już w dorobku głośne sztuki, za sobą działalność w Wierszalinie, no i legendę Koniecpolskiego. Potem pisałem recenzje z jego dramatów, wystawianych w teatrach czy w Teatrze TV. W „Dialogu” omawiałem tekst Kowala Malambo. Jeździłem do Teatru Nowego w Łodzi, którego repertuar za dyrekcji Mikołaja Grabowskiego Słobodzianek współtworzył. Śledziłem działalność zainicjowanego przez niego Laboratorium Dramatu najpierw w Teatrze Narodowym, później w Przodowniku na Olesińskiej. Oglądałem premiery w Teatrze na Woli, gdy Tadeusz został jego dyrektorem. Udało się stamtąd transmitować w Kulturze Naszą klasę, której emisja okazała się jednym z największych sukcesów tzw. oglądalnościowych, jakie mieliśmy. To było jeszcze jedno potwierdzenie siły oddziaływania tej sztuki.
Znajomość z Tadeuszem nie była zażyła, ale z mojej strony poparta zainteresowaniem tym, co robił, pisał i również sympatią, która czasami rodzi się wobec kogoś, kto uchodzi za trudnego.
Nie mogę powiedzieć, żeby Teatr Dramatyczny pod dyrekcją Tadeusza Słobodzianka, który obserwowałem z zewnątrz, był moim ulubionym. Ale czy w ogóle miałem faworytów wśród teatrów? Te ulubione albo zostały w przeszłości, albo pozostają polem wyobraźni. Oczywiście w Dramatycznym Słobodzianka były premiery, które mi się podobały. Problem zasadniczy, jaki widziałem, był następujący: teatr ma sensownie pomyślany program, na afiszu znajdowały się tytuły, które dobry teatr powinien grać, jednak inscenizacje szczególnie klasyki pozostawiały niedosyt.
Był jeszcze inny kłopot: okoliczności, jakie towarzyszyły powołaniu Słobodzianka na dyrektora Dramatycznego (połączenie Teatru na Woli ze sceną w PKiN i z Przodownikiem) sprawiły, że od początku musiał on zmagać się z gębą, przyprawioną przez część środowiska, tą, która uważa się za progresywną. W tym towarzystwie do dobrego tonu należało tzw. Sloboplex lekceważyć. Jedna z przedstawicielek tego milieu powiedziała mi kiedyś, że w Dramatycznym chodzi tylko do kibla, gdy dłużej zasiedzi się w Cafe Kulturalna. Z drugiej wszakże strony Słobodziankowi z czasem udało się pozyskać publiczność, która może nie miała mocy kontrującej opinii, ale głosowała za teatrem własnymi nogami.
W myśleniu Słobodzianka o Teatrze Dramatycznym podzielałem jego przekonanie o potrzebie tworzenia teatru nomen omen dramatycznego, a nie postdramatycznego, czemu hołdował od początku z niejaką ostentacją i za cenę pozostawania poza żurnalami mód. Mnie jako krytyka mogły ciekawić niektóre przejawy postdramatyzmu, ale od pewnego czasu widziałem, że formuła ta się wyczerpuje i staje się najzwyczajniej w świecie nudna. Trzymanie się jej groziło, że doprowadzi teatr prostą drogą do wypłoszenia publiczności, co zresztą w niektórych miejscach widać nazbyt wyraźnie. Nie byłem i nie jestem ja taki mądrala, żeby wiedzieć, jak powinna wyglądać nowa tendencja scenicznej estetyki (to jest domena intuicji artystów), ale mam nieodparte wrażenie, że zaczęliśmy żyć w czasie, gdy teatr musi w szczególny sposób starać się o uwagę widzów i to nie tylko tych, którzy są znajomymi na Facebooku. Nie zrobi tego, jeśli będzie nadal wtłaczał do głów: patrzcie, jaki ja jestem interesujący, a jeśli tego nie doceniacie, spadajcie. Ten rodzaj pychy jest samobójczy. Wiele bowiem wskazuje, że być może trzeba zadać sobie znowu podstawowe pytanie: po co robić teatr? Po co ludzie mają do niego chodzić?
Tak się złożyło, że do pracy w Teatrze Dramatycznym trafiłem, gdy nowe znaki czasów objawiły się z całą, niespodziewaną siłą.
Cdn.