Marek Zagańczyk zdobył koronę Maratonów Polskich. Taką informację przeczytałem na Facebooku, a podano ją na profilu Zeszytów Literackich. Zwykle dowiaduję się z niego, co tam piszą w New York Review of Books albo co ciekawego opublikował Adam Zagajewski, a tu taka nadzwyczajna nowina. Ale też wyczyn redaktora pisma, zastępcy Barbary Toruńczyk, znakomitego eseisty i mego przyjaciela domaga się z pewnością zapisania w annałach.
Trzeba wiedzieć, że zdobycie korony maratonów oznacza, że Marek musiał przebiec pięć ponad 42-kilometrowych dystansów w pięciu miejscowościach: Warszawie, Krakowie, Wrocławiu, Poznaniu i Dębnie – pięć razy
Skąd biegacza pasja w Marku? To pozostaje sekretem jego duszy. Bieganie jest tematem literackim, parę słynnych utworów o nim opowiada, by wspomnieć np. Samotność długodystansowca Allana Sillitoe. Popularny u nas pisarz japoński Murakami sam biega w maratonach i również napisał o tym książkę. A ile filmów pokazuje zmagania biegaczy np. pamiętne Rydwany ognia. Na razie nie odnajduję w pisarstwie Marka jego maratońskich doświadczeń. Zwracam mu natomiast uwagę, że odkąd tak go zajęło deptanie asfaltu mniej pisze. Co by tylko świadczyło o słuszności przysłowia, że w zdrowym ciele zdrowy duch. Słabowite duchy mają większe skłonności literackie.
Trochę sobie żartuję z hobby mego przyjaciela, ale przecież w istocie sukces jego budzi mój największy podziw. Tym bardziej że ja już zakończyłem karierę sportową, a jesteśmy z Markiem w tym samym wieku. Jakieś dwa lata temu chyba ostatni raz wystąpiłem jako oldboy w reprezentacji piłkarskiej TVP Kultura i teraz na samą myśl o przebiegnięciu najkrótszego możliwego dystansu lekkoatletycznego, czyli
Markowi rzecz jasna życzę zdrowia i jak już musi, to niech biega dalej. W końcu jeszcze jest tyle miast do pobiegania: Nowy Jork, Tokio, Londyn…