Lekcja martwego języka

Z różnych wiadomości, które pojawiły się ostatnio w prasie, najbardziej zasmuciła mnie ta o likwidacji egzaminu maturalnego z łaciny. Jest to oczywiście konsekwencja tego, że łaciny nie ma w obowiązkowym programie nauczania w klasach humanistycznych liceów. Podobno w całej Polsce tylko dwieście osób wybrało ten język na egzaminie dojrzałości, w związku z tym stosowne gremia z profesorami w składzie (tytuł profesora oczywiście nie powoduje, że dureń przestaje być durniem) orzekły, że nie ma sensu tracić czasu i pieniędzy dla tej garstki. Właściwie powinny być opublikowane nazwiska tych ostatnich dwustu osób, które zdały maturę z łaciny – byłaby to prawdziwa lista chwały i bohaterstwa.

Nie mam zamiaru tutaj pomstować na czasy i obyczaje, które doprowadziły do tego smutnego końca łaciny w szkole. Byłoby to też szczerze mówiąc przejawem hipokryzji. Sam uczyłem się w liceum łaciny przez trzy lata, ale niewiele już pamiętam. „Jeśli więc i Tobą, jak wszelkim stworzeniem, kochany Francesco, rządzi pragnienie szczęścia, powtarzaj: rana, ranae, ranae, ranam, rana, rana” – cytuje Micińskiego Herbert w swoim eseju Lekcja łaciny. A ja zapomniałem deklinacji języka łacińskiego, że było ich pięć, z głowy wyleciały wszystkie końcówki. Stoję czasami przed inskrypcjami na tablicach nagrobnych czy budynkach (np. „Res sacra miser” na budynku Caritasu na Krakowskim Przedmieściu), pracowicie składam słowa, usiłując przypomnieć sobie ich znaczenie i jakoś do siebie dopasować. Z pewnością byłbym szczęśliwszy, gdybym umiał to bez trudu. Ale czy jestem sam z tą swoją znajomością-nieznajomością łaciny? Kto z was, kto jej się uczył, przetłumaczy bez pomocy taką maksymę: Morosophi moriones pessimi (niestety zapisuję bez akcentów)? Mogę natomiast zaśmiać się nad nagrobkiem pewnej kobiety w Turku, na którym wyryto: Primo veto…, secundo veto….

W tak zwanej literaturze istnieje parę słynnych portretów nauczycieli łaciny. Gombrowicz w Ferdydurke, jak wiadomo, wyśmiał staruszka, który dręczy uczniów koniugacją. „Czyż nie widzicie, że collandus sim kształci inteligencję, rozwija intelekt, wyrabia charakter, doskonali wszechstronnie i brata z myślą starożytną? Bo zważcie, że jeśli od olleare jest ollandus, to przecież od colleare musi być collandus, bo passivum futurum trzeciej koniugacji kończy się na dus, dus, us, z wyjątkiem jedynie wyjątków. Us, us, us – panowie! Nie może być nic logiczniejszego niż język, w którym wszystko, co nielogiczne, jest wyjątkiem!”. Całkowicie odmienny portret nauczyciela, zwanego Grzesiem, przedstawił Herbert we wspomnianej już Lekcji łaciny. „Więc uczyliśmy się łaciny u Grzesia. Jak? W męce”. Grzesio był surowy jak dowódca rzymskiego legionu, ale uczniowie mimo wszystko go lubili, a wraz z nim przedmiot nauczania. „W tych czasach nikt (albo prawie nikt) poważny nie podważał celowości uczenia języków klasycznych w szkole. Nikt także nie obiecywał nam materialnych korzyści, jakie mogą płynąć z czytania Platona czy Seneki w oryginale. Było to po prostu ćwiczenie umysłu, a także zaprawa charakteru, gdyż zmagaliśmy się z rzeczami trudnymi i do dziś nie wiem, bo nikt tego nie udowodnił, czy nie lepsze niż rozwiązywanie równań liniowych”.

Ja miałem nauczycielkę łaciny. I jak już wyznałem – niewiele pamiętam z nauki, ale nauczycielkę owszem. Może dlatego, a nawet na pewno dlatego, że była wyjątkowej urody. Może zresztą ta uroda była „zrobiona” przez makijaż, mocną kreskę oczu, kolor włosów, wyszukane stroje i zapach perfum. Wszystko razem sprawiało, że Puella – bo tak ją przezwaliśmy – zdawała się postacią z innego świata, niebywale kontrastującą na tle szpetnego, zaniedbanego, ponurego ciała pedagogicznego LO. To nie była nasza Madame. Aż tak wspomnienia o niej nie mogę ubarwić. Zresztą obiekty naszych erotycznych westchnień były wówczas o wiele banalniejsze. Puella uczyła nas rok albo dwa, później gdzieś zniknęła. Nie wiem, dlaczego ale z maksym łacińskich, które nam wpajała, zapamiętałem akurat tę: Gutta cavat lapidem non vi, sed saepe cadendo.

*

Ciekawe, że wraz z łaciną polegnie na maturze przedmiot o nazwie: wiedza o tańcu – też podobno cieszący się małą popularnością. Rozumiem, że zadaje się ostateczny cios martwemu językowi, ale dlaczego utrąca się sztukę, która zastępuje jakiekolwiek słowa i myśli? Może po prostu młodzież woli praktykować taniec niż zajmować się jego teorią.

 

2 472 odwiedzin

2 Comments

  1. Tylko dwieście osób? O tempora, o mores! Toż to z samej mojej IVd lat temu… naście jakieś 8-10 osób zdawało maturę z mowy Cezara :) No ale to była inna epoka, „przedtestowa”…

    Reply

Dodaj komentarz

Oznaczone pola są wymagane *.