Klub polski

Trudno jest pisać o Klubie polskim w Teatrze Dramatycznym po jednokrotnym obejrzeniu. Ale czy dałbym radę obejrzeć ten prawie 4-godzinny spektakl drugi raz? Chyba tylko w wybranych fragmentach.

Przedstawienie zabawnie się zaczyna. Na parterze duża część widowni jest zlikwidowana, co daje dodatkową przestrzeń gry, po środku stoi fortepian, na którym mógłby grać Chopin, ale nie zagra, choć usiądzie przy nim. Z boku dołożono trochę foteli dla publiczności. Ta aranżacja ma symbolizować tytułowy klub. Scena w głębi jest wyciemniona, majaczące rzędy ławek wskazują na katedrę Notre Dame, w której Towiański ogłosił swój manifest Sprawy Bożej. Prolog spektaklu mógłby wyreżyserować Mikołaj Grabowski. Przy świetle widowni aktorzy schodzą się do klubu, ni stąd ni zowąd Paweł Miśkiewicz daje komendę: „Do hymnu” i wszyscy zaczynają śpiewać Mazurka Dąbrowskiego (publiczność wstaje ze swoich miejsc). A potem odbywa się jeszcze coś w rodzaju kakofonicznego koncertu pieśni patriotycznych, sentymentalnych, narodowych, religijnych. Każda grupka postaci śpiewa co innego. Melodie i słowa na siebie nachodzą. Opowieść o polskiej popowstaniowej emigracji ma w dalszym ciągu przedstawienia swój kontrapunkt satyryczny czy ironiczny. W drugiej części do łez ludzi doprowadza osobny monodram Jerzego Treli, który opowiada historię Leona Szypowskiego – powstańca, którego największym problemem na emigracji była niewierna żona. Za próbę zgładzenia jednego z kochanków skazany został na dożywocie. Żonę podobno kochał do końca, a największy żal miał o to, że rogi przyprawiali mu rodacy.

Klub polski, jak rozumiem, ma pokazywać rozmaite doświadczenia popowstaniowej emigracji. W pierwszym rzędzie religijno-mesjanistycznej gorączki, na którą zapadły umysły największe i te pośledniejszego rodzaju. W klubie zjawia się oczywiście Towiański, Mickiewicz z żoną, Słowacki, ale też ksiądz Kajsiewicz czy Piotr Semenenko, którzy jako Zmartwychwstańcy zwalczali Koło Sprawy Bożej. Osobny epizod równie zabawny jak Trela tworzy Stanisława Celińska w monologu siostry Makryny – rzekomej ksieni klasztoru bazylianek, która, by tak rzec, zrobiła karierę w Paryżu i Rzymie wstrząsającymi opowieściami o prześladowaniach, jakich wraz z siostrami doświadczyła. Opowieści może były prawdziwe, ale nie dotyczyły siostry Makryny, która była tylko kucharką w klasztorze w Wilnie.

Klub polski jest próbą odkrycia w romantycznej emigracji jednego ze źródeł myśli, emocji, również wariactwa, które refleksami odbijają się w świadomości Polaków do dzisiaj. Ambicja myślenia o własnej tradycji, historii, tożsamości jest godna pochwały, zważywszy że kwestie te ostatnio w naszym teatrze nie są zbyt często obecne. Jakie  jednak znaczenie dla splotu emigracyjnych idei i doświadczeń miało – jak deklarują twórcy przedstawienia – „bezprecedensowe zjawisko kultury samotnych mężczyzn”? Szczerze mówiąc nie czytam tego w samym spektaklu. Ale też wiele jego elementów prowokuje do pytań. Prawdopodobnie, żeby rozebrać to przedstawienie ze wszystkich sensów, trzeba by zorganizować w Zakładzie Teatru i Widowisk UW specjalne seminarium. Scenariusz Klubu tworzy bowiem collage najrozmaitszych tekstów, wśród których można rozpoznać klasyczne fragmenty Dziadów czy Kordiana, ale ta mieszanka wprzęgnięta w ukochaną dzisiaj formę teatru postdramatycznego momentami wystawia uwagę widzów na dużą próbę. (Swoją drogą, czy w programie przedstawienia oprócz biogramów bohaterów nie byłoby dobrze umieścić informacji, z jakich utworów skorzystano?) Mam wrażenie, że spektakl posiada scenariusz, ale nie ma dramaturgii.

Innym problemem jest aktorstwo. Absolutne góry i doliny. Na szczytach rządzą wspomniani: Celińska i Trela oraz Teresa Budzisz-Krzyżanowska (jako Pani Rollison z Dziadów) i Mariusz Benoit, gdy mówi Wielką Improwizację. Ale też każdy z nich ma w spektaklu po prostu swoją solówkę, właściwie monodram, po ich odegraniu (poza Benoit) wszyscy z klubu znikają. Jaka jest przepaść między nimi – jak mówią, jak brzmią ich głosy – a większością ansamblu.

 

775 odwiedzin

2 Comments

  1. Ta przepaść między starym a młodym pokoleniem aktorów była dla mnie powodem większego przygnębienia niż cokolwiek, co w swoim bardzo niedobrym spektaklu chciał poddać refleksji (no właśnie, co chciał?) reżyser.

    Reply

    • Nie tylko „zorganizować” seminarium, ale i przenosiny calej dyrekcji w jakieś bardziej teoretycznie ustronne miejsce. Groch z kapustą.www.jacekrzysztof.blog.onet.pl

      Reply

Dodaj komentarz

Oznaczone pola są wymagane *.