W zalewie materiałów związanych z rocznicą wybuchu wojny zaciekawił mnie fragment nowej książki Tomasza Łubieńskiego pt. „1939”. Lubię jego eseistykę historyczną. Łubieński opisuje atmosferę sierpnia 39 roku, piękne lato. „Być może dlatego, że było tak pięknie, wojna wydawała się szczególnie mało prawdopodobna. (…) Tym, którzy pamiętają (są tacy) ostatni sezon w Juracie, rozbłyskują oczy na samo wspomnienie. Podobno jeśli ktoś nie był tam wówczas młody, zdrowy i przy jakichś przyzwoitych pieniądzach, ten już nigdy się nie dowie, co to znaczy prawdziwe życie: nie trzeba było nawet zbytnio grzeszyć urodą.”
Z nadejścia wojny lepiej zdawali sobie sprawę poeci niż nasi politycy – powiada Łubieński i przypomina, że minister Beck – ten, który tak pięknie mówił w sejmie o honorze – miał stwierdzić po wieczornej naradzie 31 sierpnia: „Czeka nas spokojna noc”.
Najbardziej ciekawa w tym czasie poprzedzającym wojnę jest nieświadomość tego, co się stanie już za chwilę. Oczywiście trwały przygotowania do wojny, ale przecież toczyło się wciąż normalne życie. Na przykład 27 sierpnia na stadionie Legii przy Łazienkowskiej Polska grała mecz z Węgrami. Przyszło 25 tysięcy ludzi. Węgrzy byli wówczas wicemistrzami świata, tytuł zdobyli rok wcześniej na turnieju, na którym my rozegraliśmy legendarny mecz z Brazylią – przegrany po dogrywce 5:6. Wydawało się, że mamy drużynę, która może odnosić sukcesy. Mecz był bardzo emocjonujący. Po pół godzinie przegrywaliśmy 0:2 i zanosiło się, że jak zwykle Węgrzy nam dokopią. Ale my mieliśmy w składzie Ernesta Wilimowskiego – najlepszego naszego piłkarza przed wojną. Niebywały talent, może nawet wyprzedzający swoją epokę. Pochodził ze Śląska. Zadebiutował w reprezentacji w 34 roku w wieku 17 lat. Mały rudzielec z odstającymi uszami, wiecznie uśmiechnięty, był wyjątkowo bramkostrzelny. W tym słynnym meczu z Brazylią zdobył 4 bramki (nikt przez wiele lat na mundialach nie pobił tego rekordu). W maju 39 roku w jednym meczu ligowym strzelił 10 goli. Jego zdolności do dryblingu szły w parze z zamiłowaniem do alkoholu. Podobno z powodu pijaństwa nie pojechał na olimpiadę w Berlinie w 36 roku. Ale w tym meczu z Węgrami na 4 dni przed wybuchem wojny stał się ponownie bohaterem. Jeszcze przed przerwą strzelił tzw. kontaktowego gola. Koncert gry nastąpił jednak w drugiej połowie. Przepisuję opis tego, co się działo na boisku: „W końcu nadeszła 64. minuta i następne jedenaście, które dosłownie wstrząsnęły Węgrami. To był pokaz możliwości Eziego (taki miał przydomek – przy. mój). Najpierw po znakomitej solowej akcji wyrównał stan meczu na 2:2. Osiem minut później Wilimowski będąc już sam przed pustą bramką został sfaulowany przez bramkarza Węgier Ferenca Sziklaia. Sędzia podyktował rzut karny, który pewnie wykorzystał Leonard Piątek. Po trzech minutach Wilimowski wręcz ośmieszył rywali. Minął trzech rywali, a następnie bramkarza i niemal wbiegł z piłką do bramki. Można by rzec: Wilimowski – Węgry 4:2”.
Gdzieś czytałem wywiad z Andrzejem Łapickim, który chyba był na tym meczu z Węgrami i wspominał jak wielkie wrażenie robił Wilimowski. Wyobrażam sobie, jaką radość musieli czuć kibice. Wychodzili ze stadionu i na pewno nie myśleli, że oto obejrzeli ostatni mecz Polski przed wojną. Ilu z nich jeszcze żyje? 27 sierpnia była podobno słoneczna niedziela.
Wilimowski wojnę przeżył. Po wkroczeniu Niemiec podpisał volkslistę. Grał w niemieckich klubach i nawet w latach 1941-42 w reprezentacji Niemiec. W ośmiu meczach strzelił 13 bramek. Grał w piłkę jeszcze w latach 50. Potem pracował jako urzędnik. Do Polski nigdy nie przyjechał, zresztą u nas pamięć o nim była wstydliwie przemilczana. Zmarł w 1997 roku.
Ciekawe, czy Łubieński w swojej książce napisał o tym ostatnim meczu Polski i czy zainteresował go los Ernesta Wilimowskiego?