W Klubie Chłodna 25 dyskusja o festiwalizacji życia kulturalnego. Ludzie z tzw. NGO-osów żalą się, że większość budżetu miasta przeznaczonego na kulturę pochłaniają właśnie festiwale. Łatwiej jest dzisiaj zorganizować festiwal niż zdobyć pieniądze na twórczość i prezentację własnych dokonań tzw. teatru niezależnego. Nie wiadomo, jaka jest polityka władz Warszawy wobec rozmaitych inicjatyw festiwalowych. Dlaczego je wspiera i według jakich zasad finansowych? Wiadomo właściwie tylko jedno: najwięcej i tak dostaje Festiwal Beethovenowski.
Festiwal, jeśli sięgnąć do łacińskiego źródła tego słowa, przestał być świętem. Stał się dniem powszednim w kulturalnym kalendarzu. Co gorsza festiwale to takie potiomkinowskie wsie, które władza lubi fundować dla chwilowego splendoru, a naprawdę, by ukryć pola, na których niewiele rośnie. Biorę udział w rozmowie, choć patrzę na problem z boku. Przecież sam nie jestem organizatorem żadnego festiwalu (bywa, że pracuję dla jakiegoś festiwalu jako selekcjoner czy konsultant programowy). Oczywiście jestem obserwatorem wielu festiwali, ale tym, który zwykle nie musi płacić za wstęp. Czy znudzony zjawiskiem powinienem oświadczyć, jak niedawno Maciek Nowak (skądinąd organizator dużego festiwalu warszawskiego): pieprzę festiwale?
Na pewno Warszawa nie ma uporządkowanej polityki festiwalowej (a w ogóle kulturalnej) tak jak np. Kraków, o czym na Chłodnej mówił jeden z tamtejszych organizatorów. Hasło: Kraków – miasto festiwali przyniosło efekty. Tu przecież odbywa się jeden z najlepszych festiwali muzycznych Sacrum Profanum, a i teatralna Boska Komedia w krótkim czasie zdobyła pozycję jednej z najbardziej renomowanych imprez w kraju, dającej dodatkowo szansę zagranicznej promocji. Ale jest druga strona tego medalu: w ustalone już ramy ciężko się dostać z nową inicjatywą, a życie kulturalne na co dzień nie jest tak bogate jak od festiwalowego święta.
W Warszawie, o czym właściwie wszyscy wiedzą, ciężko zrobić festiwal teatralny, który naprawdę by żył, miał swój charakter, atmosferę. Warszawskie Spotkania Teatralne odbudowują mozolnie swoją pozycję, choć podejrzewam, że bardzo trudno już będzie im odzyskać miano najważniejszego festiwalu teatralnego w Polsce. A zaczyna się od tego, że impreza po wznowieniu nie może znaleźć stałego miejsca w kalendarzu. Tegoroczna przerwa, choć przez nikogo niezawiniona, też nie posłużyła stabilizacji. Z mojego doświadczenia wynika, że festiwale teatralne najlepszą, by tak rzec, glebę mają w mniejszych miastach. Tam gdzie przez tydzień rzeczywiście można się skoncentrować na oglądaniu teatru, gdzie tworzy się wspólnota naprawdę zainteresowanej miejscowej publiczności, występujących artystów i obserwatorów z zewnątrz. Tak bywa albo bywało m.in. w Toruniu na Kontakcie, w Kłodzku podczas pamiętnych Zderzeń czy czasami w Kaliszu na Festiwalu Sztuki Aktorskiej.
Szczerze mówiąc: gdyby to ode mnie zależało, to budżet festiwalowy Warszawy okroiłbym, ale nie tylko po to, by zasilić bieżącą działalność teatrów (również niezależnych). Te pieniądze powinny pójść na wznowienie działalności takiego miejsca, jakim kiedyś był Teatr Mały Pawła Konica i Mieczysława Marszyckiego. A więc miejsca, które bez festiwalowego blichtru prezentowałoby przez cały sezon ciekawe spektakle różnego rodzaju teatru spoza Warszawy, także z zagranicy, koncerty, wydarzenia artystyczne. Takiego miejsca najbardziej dzisiaj brakuje. Gdyby obecne władze zadeklarowały, że w następnej kadencji stworzą podobną placówkę, przymknąłbym oko na kłopoty komunikacyjne i inne nierozwiązane problemy stolicy.
Leninowskie pytanie: co robić? wisiało w piwniczce na Chłodnej. Rzuciłem pół żartem, pół serio: przejąć władzę albo być silną opozycją. Zdaje się, że sympatyczni, kompetentni, pełni dobrej woli przedstawiciele NGO-osów nie są w stanie zrobić ani jednego, ani drugiego. Chyba też przegapili obecny moment wyborów, by ze swymi postulatami (nie dotyczącymi przecież tylko sprawy festiwali) mocno włączyć się w kampanię samorządową. A mają przecież prawo oceny pod swoim kątem władz, które ustępują, jak i tych wszystkich, którzy o władzę się ubiegają. Pewnie, że rytuały demokracji czasami wydają się puste, ale nawet jeśli niewiele można zrobić, to sformułowanie opinii też się liczy.
PS. Tytuł Festiżale pochodzi z tekstu mojego brata, zamieszczonego kiedyś w Teatrze, nie pamiętam jakiego festiwalu dotyczył.
Żarliwy blog z opinią aktualną – to jest to :)
Coca-cola – to jest to, ale Bóg zapłać za dobre słowo.
Pytanie „Co robić?” upowszechnił w Rosji w swojej książce pod tym samym tytułem wydanej zdaje się w 1863 roku Mikołaj Czernyszewski, Lenin to już tylko przetworzenia, odwołania i cytaty, trzeba przyznać, że bardziej skuteczne niz poprzednika, czyli nie oryginalność się liczy tylko konsekwencja, pozdrawiam serdecznie
Tak, pamiętałem o tym, ale akurat w ferworze dyskusji o festiwalach wydało mi się, że przywołanie Lenina bardziej trafi do wyobraźni. Gdybym powiedział: nad Chłodną wisiało pytanie Czernyszewskiego „Co robić?”, to większość słuchaczy zaczęłaby się zastanawiać: jakiego Czernyszewskiego? O co – jak mówi młodzież – komon? Ale dziękuję za ten przypis, który wzbogaca naszą erudycję. Pozdrawiam