Nie wiem, kto wymyślił, aby Waldemara Raźniaka zaproponować na stanowisko dyrektora Starego Teatru, ale niewątpliwie była to napoleońska głowa. Bo to cesarz lubił błyskawicznie awansować swoich żołnierzy, wszak mawiał, że każdy z nich nosi w tornistrze marszałkowską buławę. Inna rzecz, że na ogół miał nosa w swoich wyborach, choć jego marszałkowie, przynajmniej ci, którzy przeżyli liczne kampanie, na koniec małego kaprala zdradzili. Czy Waldemar Raźniak okaże się tym marszałkiem ministra Glińskiego, który wybawi Stary Teatr?
Można sobie oczywiście na ten temat ironizować, choć sprawa nie jest zabawna. Oto jednym z najważniejszych polskich teatrów, o wspaniałej tradycji, ma pokierować człowiek, który nie ma w tej materii żadnego doświadczenia. Oczywiście każdy dyrektor zostaje nim kiedyś pierwszy raz, ale czy musi się to zdarzyć od razu w instytucji szczególnie prestiżowej? W dodatku Stary Teatr przechodził w ostatnich latach trudny eksperyment dyrekcyjny, który zafundował minister kultury i który on sam uznał za nieudany, co potwierdził jeszcze odwołaniem Marka Mikosa przed upływem kadencji. Teraz więc do pokiereszowanego teatru wysyła nowicjusza, który na wejściu nie może też pochwalić się szczególnie imponującym dorobkiem artystycznym. Waldemar Raźniak nie wyreżyserował żadnego spektaklu w Starym Teatrze, przez co nie mógł się dać poznać tamtejszemu aktorom. A zespół Starego nie jest łatwy do współpracy, ponieważ ma swoją pamięć, z kim się spotykał i ma też swoje wymagania.
Widziałem kilka prac Waldemara Raźniaka i szczerze mówiąc trudno mi powiedzieć, czy zauważyłem w nich wyjątkową indywidualność. Słyszę, że ma dorobek pedagogiczny w Akademii Teatralnej w Warszawie, piastował w niej funkcje dziekańskie i prorektorskie, co pewnie dobrze o nim świadczy, ale przecież nie idzie teraz pracować do Akademii Sztuk Teatralnych w Krakowie, gdzie będzie podwładnym rektor Doroty Segdy, tylko ma być jej szefem w Starym Teatrze.
Obrońcy najbardziej karkołomnych pomysłów personalnych obecnej władzy mogą podać argument: właśnie o to chodzi, żeby oddawać ważne instytucje ludziom nowym, spoza układów, niech rozwalają zrutynizowane struktury, niech je wprowadzają w stan rozedrgania, aby w efekcie się odrodziły. Co prawda widzimy w wielu miejscach, jaki jest skutek tej polityki. Teatr Polski we Wrocławiu, Muzeum Narodowe w Warszawie, radiowa Trójka to tylko spektakularne przykłady, jak można zniszczyć instytucje w imię rewolucyjnego amoku. Swoją drogą ciekawe, że rządząca ekipa, która tak deklaruje przywiązanie do konserwatywnych wartości kompletnie nie respektuje jednej z nich, dość podstawowej: poszanowania ciągłości instytucji. Ale widać głupota chodzi pod różnymi sztandarami.
Waldemar Raźniak zapewne sam był zaskoczony ministerialną propozycją i wcale nie myślał o dyrekcji Starego Teatru, skoro wystartował w konkursie na dyrektora Teatru Polskiego w Bydgoszczy. I może byłoby nawet dobrze, gdyby go wygrał i sprawdził się najpierw w teatrze mniej eksponowanym. Taka była zresztą sensowna tradycja karier wielu cenionych dyrektorów teatrów. Zygmunt Hubner, nim objął Stary Teatr, zdobywał doświadczenie w gdańskim Wybrzeżu i w Teatrze Polskim we Wrocławiu. Oczywiście gdy się dostaje taką szansę, jaką otrzymał Raźniak, to pewnie może zaszumieć w głowie. Oby tylko od tego się w nią nie wyrżnąć.
No i pozostaje jeszcze rzecz najważniejsza: jaki będzie miał program nowy dyrektor? Co chce zrobić ze Starym Teatrem? Jak chce przekonać do siebie tych niedowiarków, którzy na tę nominację pukają się w trzeźwe głowy?
Chciałoby się powiedzieć: pożyjemy, zobaczymy, choć jakoś trudno się oprzeć wrażeniu, że szkoda życia, by niektóre rzeczy widzieć.
Mam wrażenie, że to będzie tylko kolejny nieudany eksperyment. Wynik dania odpowiednich narzędzi nieodpowiedniej osobie. Nie twierdzę, że złe jest szukanie nowych rozwiązań. Po prostu pragnę, by te rozwiązania pojawiły się zanim będzie za późno, a na to się nie zanosi.