Bond ogląda Turnera

Miałem się wybrać do Studia na spektakl Wyrypajewa. Zachodzę do foyer i widzę dziwne pustki, ale w szatni wiszą płaszcze. Pytam panią z obsługi, o której zaczyna się przedstawienie?
– Już się zaczęło o 18.30. Trwa od 20 minut.
No to niemiła niespodzianka. Pamiętam, że kiedyś we Współczesnym spektakle zaczynały się o 19.15, ale kto u licha wpadł na pomysł, żeby zapraszać do teatru na w pół do siódmej? Co to w ogóle jest za godzina? Czy coś, co zaczyna się o w pół do siódmej może się dobrze skończyć?
Rad nie rad oddaliłem się z teatru, rozważając, co zrobić z tak niespodziewanie rozpoczętym wieczorem. I wtedy naszła mnie nieodparta ochota, żeby, skoro nie dane mi zobaczyć Wyrypajewa, iść na nowego Bonda. Ja nie jestem jakimś szczególnym miłośnikiem przygód agenta 007, ale czasami człowiek musi obejrzeć to, co wszyscy oglądają, bezwstydnie poddać się owczemu pędowi. W Złotych Tarasach tłum kłębił się przy kasach, ale doczekałem się swojej kolejki i jeszcze w nagrodę otrzymałem maszynkę do golenia (jednorazową), zestaw herbat i kawę cappuccino. Tak obdarowany udałem się do największej sali Multikina, która zapełniła się bez reszty. W PRLu trzeba było odsiedzieć na kronice filmowej, nim zaczął się seans. A teraz trzeba zmęczyć całą serię reklam. Różnica jest taka, że kronika była znacznie krótsza, a reklamy przed Bondem zajęły dobrych dwadzieścia parę minut.
Wszystkie jednak te przykrości warto było ścierpieć, ponieważ widowisko, które się rozpoczęło z takim opóźnieniem dokonało jakiegoś cudu z czasem. Trwało na pewno ponad dwie godziny, ale nie dało się w ogóle tego odczuć. Przyznaję, że niektóre Bondy, zwłaszcza te nowsze, jednak mnie trochę nudziły. Skyfall jest zrobiony rewelacyjnie i chyba śmiało można określić go mianem arcydzieła gatunku. Myślę, że film dostarczy dużą przyjemność maniakom serii, których dodatkowo bawić będzie odkrywanie rozmaitych autoaluzji, cytatów, podanych ze szczyptą ironii. Oczywiście uczeni znawcy popkultury również się pożywią, ponieważ Skyfall będąc czystą rozrywką, jednakowoż rozmaite znaczenia niesie.
Jedna scena szczególnie zwróciła moją uwagę. Oto Bond po zmartwychwstaniu ponownie staje do służby MI6, przechodzi bez powodzenia testy, ale mimo to M (w tej roli oczywiście Judy Dench) wysyła go do akcji, która jest szczególnie ważna dla niej osobiście. Nim jednak agent ruszy w pogoń za niebezpiecznym przeciwnikiem, kieruje swe kroki do muzeum, gdzie siada przed obrazem Turnera i przypatruje mu się chwilę w samotności. Jeżeli dobrze sprawdziłem, to jest A first rate taking in stores (Marek Zagańczyk z pewnością będzie umiał to potwierdzić). Dosiadający się do Bonda Q (tym razem nie jest to wynalazca gadżetów w typie Adama Słodowego, ale zarośnięty młodzieniaszek wyciągnięty sprzed komputera) zagaduje coś o melancholii, a Bond powiada, że on na obrazie widzi: „Cholernie duży statek”. Jak już wyznałem, nie jestem bondologiem, ale nie przypominam sobie, żeby agent 007 zdradzał kiedykolwiek zainteresowanie malarstwem czy w ogóle sztuką. Bond, który ogląda Turnera, jest oczywiście także patriotą brytyjskiej kultury. Ale może po 50 latach służby Jej Królewskiej Mości rzeczywiście popadł w melancholię?

1 097 odwiedzin

3 Comments

Dodaj komentarz

Oznaczone pola są wymagane *.