Awantura warszawska – spektakl Michała Zadary zrealizowany na zamówienie Muzeum Powstania Warszawskiego. Stało się już tradycją, że Muzeum co roku wpuszcza młodego reżysera teatralnego, by na swój sposób odniósł się do rocznicy. Okolicznościowe widowiska przygotowali, o ile pamiętam, Paweł Passini, Jan Klata, Marcin Liber, a teraz Zadara. Swoją drogą chętnie bym przeczytał sensowny tekst o tych artystycznych zdarzeniach, czy one układają się w jakąś myśl, czy coś z nich wynika istotnego, czy raczej są tylko ciekawostką, a może nawet pewnego rodzaju snobizmem.
Nim obejrzałem spektakl Zadary przeczytałem enuncjacje, które sam ogłosił na jego temat, m.in. taką myśl: „Szczery obraz historyczny nie udaje, że jest adekwatny do rzeczywistości historycznej. Nigdy nie mówię, że TAK WŁAŚNIE BYŁO. Wręcz przeciwnie, ciągle podkreślam, że TAK NA PEWNO NIE BYŁO. Chodzi o zakwestionowanie wszelkich reprezentacji, który starają się ukazywać „obiektywną” prawdę. Obiektywnej prawdy historycznej nie ma: historia jest zawsze jakoś skonstruowana. (…) Nie pytamy się o powstanie, tylko o nasze przedstawienie powstania, a właściwie o to, jak w ogóle reprezentujemy historię. W ten sposób w jeden wieczór można zobaczyć w Muzeum Powstania dwa podejścia do historii. Podejście samej stałej ekspozycji, która przecież nigdy nie podważa własnej wiarygodności, pod hasłem „jak było naprawdę” – i podejście Awantury Warszawskiej, pod hasłem >zawsze, jak ci ktoś mówi, że tak było naprawdę, to ci wciska jakiś przez siebie skonstruowany kit<.”
No dobrze, ale jeśli nie ma obiektywnej prawdy historycznej, to czy te 200 tysięcy ludzi w Powstaniu zginęło na niby?
Ja akurat nie jestem wyznawcą powstańczej mitologii. Właściwie najsilniej obraz Powstania ukształtował we mnie Białoszewski swoim Pamiętnikiem… On też opowiedział je po swojemu, ale dlaczego ma się wrażenie, że opowiedział prawdziwie? Chyba nie tylko dlatego, że był naocznym świadkiem tragedii.
Jest pewien paradoks w spektaklu Zadary. Reżyser wykorzystuje m.in. teksty dyplomatyczne zagranicznych oraz polskich przywódców na temat Powstania – ich samych ukazuje w sposób symultaniczny. Widz może chodzić od jednego polityka do drugiego i mieć wrażenie, że przygląda się zakulisowym grom. Trudno jednak czegoś dokładnie się dowiedzieć, bo wszystko odbywa się w chaosie i w hałasie. Można tylko wynieść ogólne wrażenie, że Stalin jest przebiegły, Churchill i Roosevelt stwarzają pozory, a Bierut to jakaś karykatura. Wszystko jest pokazane w sposób umowny i grubą kreską, a konwencję tworzy, by tak rzec, medialne zapośredniczenie – polityków obserwują również kamery, pod usta podtykane są tyczki z mikrofonami. Obraz, jaki powstaje, możemy oglądać na ekranie. Oczywiście ten obraz jest już w jakiś sposób przez kogoś porządkowany. Paradoks polega na tym, że duża część widowni ogląda spektakl tylko na ekranie. Owszem, niektórzy wytrwale chodzą, przystają, obserwują „żywy” performance. Część znużona jednak bałaganem wybiera tę sytuację, przed którą, jak rozumiem, reżyser przestrzega. Po prostu wolą „reprezentację”. Pytanie: dlaczego? Bo ich nogi bolą? A może po prostu coś z tej opowieści próbują mimo wszystko zrozumieć. Może mniej ich interesują teoretyczne rozważania o możliwości przedstawienia historii. Wierzą, że zawiera ona jednak jakąś prawdę. I chyba potrafią wyczuć, kiedy i kto im wciska kit.