W sprawie ACTA mam tradycyjnie sąd ambiwalentny. To znaczy, jak słucham obrońców własności intelektualnej (swoją drogą jaka to ładna nazwa) w Internecie, to nasuwają mi się argumenty przeciwników. Z drugiej zaś strony (jak o wiele łatwiej by się żyło, gdyby nie było tej „drugiej strony”), gdy nadstawię ucha na głosy zwolenników wolności, to zaraz nachodzą mnie wątpliwości. Nie bez znaczenia jest również nie tylko to, co się w tej sprawie mówi, lecz także kto mówi. A po jednej i drugiej stronie najbardziej do głosu się dorywają różni nasi najmądrzejsi z całej wsi. I każdy tokuje z niezachwianą pewnością siebie. Właściwie to im zazdroszczę – tak się znać na wszystkim. W ich słowniku słowo: „wiem” nigdy nie występuje z zaprzeczeniem. Ba, pewności nie osłabia żadne: „chyba”, „może”, „prawdopodobnie”.
Tak się składa, że akurat w swojej pracy mam sporo do czynienia z prawami autorskimi. I one często stwarzają problemy. Po pierwsze – rzeczywiście są drogie. Moglibyśmy nadawać w Kulturze o wiele więcej spektakli Teatru TV, gdyby nie stawki za prawa (obejmują jak wiadomo autora, tłumacza, autora adaptacji tekstu oraz twórców i wykonawców widowiska). Paradoks jest taki, że jednokrotna emisja przedstawienia nawet z lat 60. czy 70. może być znacznie droższa niż zakup licencji kultowego filmu zagranicznego pozwalająca na wielokrotną emisję.
Drugim problemem jest dostępność praw. Zdarzało się nam, planując np. rejestrację lub transmisję jakiegoś przedstawienia nie otrzymać zgody właścicieli praw na nadanie utworu w telewizji (najczęściej z powodu sprzedaży praw do filmu). Tak było np. z Pipi Pończoszanką z Teatru Dramatycznego. I na ogół nie ma wtedy zmiłuj. Decydują prawa zysku, a nie żadne dobra kultury. Nie możemy z tych powodów powtórzyć niektórych klasycznych przedstawień Teatru TV np. Czarownic z Salem Millera w reżyserii Hubnera czy Arszeniku i starych koronek. Blokada trwa już od lat.
Oczywiście te problemy, o których piszę, są na marginesie całej dyskusji, którą wywołały ACTA. Pewnie byłoby wspaniale, gdyby w Internecie znalazło się archiwum Teatru TV i można było z niego legalnie korzystać, za darmo lub za niewielką opłatą. Coś w tej sprawie się robi, ale do pełni szczęścia jeszcze wiele brakuje. A przecież przedstawienia Teatru TV w sieci już krążą. Legalnie można obejrzeć jedną produkcję Kultury – spektakl Brzeg – Opole Marty Ojrzyńskiej i Joanny Drozdy, który transmitowaliśmy ze studia na Woronicza w 2006 roku. Była to pierwsza transmisja teatralna nadawana równocześnie w telewizji i w Internecie.
Oczywiście marząc o jak najszerszym dostępie do dóbr kultury, wytworzonych w przeszłości nie opowiadam się za likwidacją praw autorskich (a różni mądrale w ogóle kwestionują ich sens). Jak jednak pogodzić jedno z drugim? Tu niestety muszę użyć tego zwrotu: nie wiem. A może trzeba zacząć od stawiania pytań? Jedno mnie nurtuje: dlaczego właściwie prawa autorskie są chronione przez 70 lat?
Wydłużenie okresu ochrony praw autorskich zawdzięczamy prawnikom Walt Disney Company, którzy za każdym razem, gdy zbliża się moment, w którym Myszka Mickey weszłaby do domeny publicznej, uruchamiają w Kongresie lobbing na rzecz wydłużenia. I dziwnym trafem zawsze im się udaje.
Ale i Myszka Miki, i Kaczor Donald są już starsi niż 70 lat…
W roku 1998 wydłużono okres ochrony do 70 lat w przypadku indywidualnego autorstwa, w przypadku praw korporacji ochrona trwa 95 lat od daty publikacji lub 125 lat od daty stworzenia. Takie rozróżnienie dotyczy praw do dzieł, które powstały po 1978 roku. Okres ochronny dzieł powstałych przed tym rokiem to – bez rozróżnienia na autora czy korporację – 70 lat. Walt Disney zmarł w 1966 roku. Według poprzedniej ustawy prawa Walt Disney Company byłyby chronione do 2016 roku. Dzięki zmianie prawa są już chronione do 2036. Stąd też nazwa potoczna ustawy – Mickey Mouse Protection Act.
No tak. Wszystko jasne. Dzięki za wyjaśnienia.
A ja myślałam, że nigdy nie podjęliśmy nawet próby myślenia o przeniesieniu spektaklu Glińskiej do TVP…