Macca na Narodowym

Było chyba piętnaście po dziewiątej, gdy światła na scenie zgasły. Na wielkich ekranach z boku pojawiła się specjalna wizualizacja. Z głośników dobiegała uwertura. Ludzie wstali ze swoich miejsc, podniosła się wrzawa, wszyscy wiedzieli, że to już już. I wtedy w punktowym świetle zobaczyliśmy Paula McCartneya. W czarnym surducie, białej koszuli i z przewieszoną basówką. Pozdrawiał publiczność, by za chwilę stanąć przy mikrofonie. Światła się rozpaliły i zespół zaczął grać intro do Eight days a week.

Dziewczyna, która stała z tyłu, miała kartkę z wypisanym po angielsku tekstem: „Czekałam na ciebie 26 lat. Mam 26 lat”. Ale obok mnie byli ludzie, którzy na pewno czekali dłużej. Kobiety, mężczyźni, pary, które wyglądały, że są ze sobą 20-30 lat. Niektórym towarzyszyły dzieci. Siwy, wysoki facet dwa rzędy dalej stał cały koncert i gibał się do rytmu. Śmieszni byli dwaj inni faceci, też już podtatusiali, którzy śpiewali prawie każdą piosenkę, wydzierając się w niebogłosy i pokrzykując w przerwach: „Dawaj Paul”. No, była to dyskoteka dorosłego człowieka.

Niestety słabo było z dźwiękiem. Nasz Narodowy, który świetnie wygląda, chyba się nie nadaje na koncerty. W tej betonowej muszli (z płyty zdjęta została trawa) z zasłoniętym dachem muzyka brzmiała jakby dobiegała z puszki. Instrumenty się zlewały w jeden zbyt wysoki ton, a wokal McCartneya też gdzieś ginął. Lepiej brzmiał, gdy śpiewał sam z gitarą albo fortepianem. Ale, do cholery, to był Paul McCartney. Naprawdę on.

Z tego wrażenia zapomniałem, jaki był drugi numer. Ale chyba coś Wingsów. A po nim poleciało All my loving. Szał wzrósł. Na kartkach, które dostawaliśmy przed koncertem było napisane, żeby właśnie po All my loving zaśpiewać Paulowi Happy birthday, bo 18 czerwca miał urodziny. Siedemdziesiąte pierwsze. Nie wiem, czy ludzie nie doczytali, ale to Sto lat nie wyszło. Niektórzy próbowali, ale zagłuszył ich ogólny rwetes. McCartney przywitał się z publiką po polsku: cześć. Mówił zresztą później trochę po polsku, gdzieś przy odsłuchach musiał mieć jakieś promptery z fonetyczną pisownią, bo wyraźnie patrzył tam, gdy chciał coś powiedzieć po naszemu. Oczywiście stwierdził, że mamy trudny język. Ale ważniejsze było, co śpiewał i jak.

Koncert trwał tak jak było zapowiedziane. Prawie trzy godziny. McCartney ani na moment nie zszedł ze sceny. W pewnym momencie zdjął tylko surdut i został w białej koszuli. Wyglądał świetnie. Ma wciąż ten swój wdzięk chłopca, który zawsze robił takie wrażenie na dziewczynach. Powłóczyste spojrzenie i lekko uniesione brwi. Zabawny gest podciągania spodni, gdy siadał do fortepianu. I mnóstwo żartobliwych zachowań, którymi całkowicie opanował publikę. Było widać, że ta spontaniczność jest doskonale przygotowana. On wiedział, co robić. Znał wszystkie sztuczki i jak działają.

Numery Beatlesów oczywiście podnosiły temperaturę. Z tych najstarszych śpiewał: And I love her (pary na widowni czule się wtedy obejmowały), I’ve just seen a face, We can work it out, Paberback writer. Oczywiście Eleanor Rigby. Klawiszowiec zastąpił smyczki. Macca zapowiedział też piosenki z Sierżanta Pieprza, które po raz pierwszy wykonywał na koncertach: Lovely Rita i Being for the Benefit of Mr Kite. I jeszcze też chyba wcześniej niegrane Your mother should know oraz All together now, która rzecz jasna chóralnie została odśpiewana. No ale to nie wszystko, bo były: Blackbird (wtedy scena się podniosła i McCartney sam stał z gitarą, górując nad wszystkim), The long and winding road, Lady Madonna, Ob-La-Di, Ob-La-Da, Back in the U.S.R.R. (z zabawnymi projekcjami i z napisem: „Free Pussy Riot”, który pojawił się na moment), Let it be. Trzy piosenki zadedykował: My Valentine żonie Nancy, Something dla Georga (opowiedział jak się spotkał z Harrisonem i na ukulele sobie podgrywali tę jedną z najpiękniejszych kompozycji Beatlesów autorstwa właśnie Harrisona), wreszcie Here Today dla Johna. Były też kawałki Wingsów m.in. Band on the run i bondowski Live and let die, któremu towarzyszyły wybuchy sztucznych ogni, tak jak na innych koncertach.

Występ zbliżał się do finału. Znów wyjechało na scenę pianino w hippisowskich kolorach. Popłynęły dźwięki Hey Jude. Ludzie na płycie i na trybunach podnieśli kartki ze słowami Hey i Paul. Włączyli się do śpiewu: na, na, na, naaa. McCartney po polsku wtrącił: „A teraz panowia” i darli się faceci. Potem kobiety i wszyscy razem. Ta piosenka powstała 45 lat temu. McCartney ją skomponował dla syna Lennona, który wtedy porzucał rodzinę, by związać się z Yoko Ono. 45 lat. Ile się przez ten czas zdarzyło. Na, na, na, naaa, hey Jude – brzmi tak samo.

McCartney i jego zespół wyszli do ukłonów, a potem ze sceny. Ludzie wiedzieli, że to nie koniec. Że wróci. I tak się stało. Wszedł z powrotem z wielką, polską flagą, gitarzysta za nim z brytyjską. To oczywiście nie był specjalny numer, to jest stały punkt programu. Bisami były: Day Tripper, Hi, hi, hi i Get back. I znowu ukłony, podziękowania, machania do publiczności. Światła sceny zgasły. Ludzie wciąż bili brawo, krzyczeli. Macca wrócił z gitarą. Zaśpiewał Yesterday. Gdy skończył zamienił gitary (robił to zresztą często w trakcie koncertu) i poleciał ostry riff Helter, skelter. Ale to nie był jeszcze finał. Siadł znowu do fortepianu, stojącego z boku sceny na podwyższeniu. Podciągnął spodnie, poprawił włosy, powiedział po polsku: „Musimy już iść”. Podziękował ekipie i zespołowi. Podziękował nam i zaczął śpiewać:

Once there was a way

To get back homeward

Once there was a way

To get back home

Sleep, pretty darling,
Dot not cry
And I will sing a lullaby.

To był początek do Golden Slumbers z tej suity, która kończy Abbey Road, czyli de facto ostatnia rzecz, którą Beatlesi nagrali. Po Golden Slumbers idzie jeszcze ten niesamowity, znowu do śpiewania w chórze: Boy you are gonna carry that weight a long time. Jest też fragment gitarowych solówek, do których Macca się włączył. I dopiero finał:

And in the end

The love you take

Is equal to the love you make.

I to był już naprawdę koniec. Ze sceny wyleciało w stronę publiczności biało-czerwone confetti. Była dokładnie północ, gdy wychodziliśmy ze stadionu.

1 057 odwiedzin

3 Comments

  1. Też byłem. Też narzekam na akustykę, ale koncert był super. I świetne projekcje. Zdjęcia Harrisona przy „Something” i kozaczoki w „Back in the USSR”. I Macca w świetnej formie. Czekaliśmy tyle lat, ale warto było.

    Reply

  2. A ja tam nie byłem. Miodu, wina nie piłem Niczego nie żałuję. A żaden opis, relacja, wrażenia spisane nie są w stanie mnie przenieść na ten koncert dla mnie stracony. Dobrze, ze ci, co byli dobrze się ubawili. I w głowach, duszach, wspomnieniach im gra muzyka i zew przeszłości. I Macca w doskonałej formie, staruszek, co na scenie dokazuje, że ho, ho. To pocieszające, że to młodość w starym się tak dobrze rozmościła i nie popuszcza. Gołym okiem to widać, uchem słychać, że ho. ho. Oczywiście, tych, co widzieli, tych, co słyszeli. Tym, co czytają pozostaje w to wierzyć.

    Reply

  3. Witam p. Wojciechu
    Występujemy z propozycją wzięcia udziału w projekcie, którego celem jest propagowanie i promocja najlepszych artykułów polskich blogerów zajmujących się szeroko rozumianą kulturą i rozrywką.

    Kulturalna Szafka to w pełni niekomercyjny projekt, którego celem jest, z jednej strony – informować jak największe grono odbiorców o najciekawszych wydarzeniach; z drugiej strony – pasjonatom tematu, a więc blogerom, dziennikarzom i recenzentom, udostępnienie przestrzeni działania, na której będą mogli przekazywać innym swój punkt widzenia na temat wybranych wydarzeń kulturalno-rozrywkowych.

    Interesuje nas wszystko co związane jest z tak zwaną kulturą wysoką i popularną. Wszystko, co zajmuje Was na co dzień, a co potencjalnie zająć może również innych – a więc kino, teatr, muzyka, grafika, sztuki piękne, literatura, komiks oraz inne dziedziny szeroko rozumianej kultury – to sedno Kulturalnej Szafki.

    Nasz FanPage, organizacja non-profit, to również świetne miejsce promocji prowadzonych przez Was blogów i stron tematycznych.
    Naszym zdaniem Wasz blog w pełni spełnia wszystkie nasze kryteria dlatego wychodzimy z propozycją podjęcia luźnej współpracy, której zakres polegać będzie na wymianie barterowej:

    Ze strony autora bloga/strony oczekujemy:
    – Informacji drogą mailową o gotowości wzięcia udziału w projekcie, co równoznaczne będzie z gotowością udostępnienia artykułów (rzecz jasna linkowanych bezpośrednio ze strony danego bloga!)
    – Informacji drogą mailową w przypadku, jeśli autor zechce polecić nam któryś ze swych opublikowanych lub dotąd nieopublikowanych artykułów.

    Z naszej strony zapewniamy:
    – Promocję (bezpłatną!) bloga i treści na nim zawieranych (niemal wszystkie informacje udostępniane czytelnikom Kulturalnej Szafki podawane są w formie postów zawierających link do strony źródłowej – Waszego bloga – oraz wybranego fragmentu danego artykułu, np. leadu).
    – Możliwość uczestniczenia w projekcie, którego celem jest udostępnienie odbiorcom najlepszych polskich blogów
    – Możliwość dotarcia, dzięki naszej działalności (w tym prowadzonych przez nas kampanii reklamowych na łamach Facebooka) do szerszego grona odbiorców.

    Zaplanowaliśmy intensywną kampanię reklamową Kulturalnej Szafki, której zasięg obejmie polskich użytkowników portalu społecznościowego Facebook. Innymi słowy – będzie o nas głośno.

    Informację mówiącą o chęci wzięcia udziału w projekcie (co oczywiście do niczego nie zobowiązuje, a zwraca jedynie naszą uwagę na danego bloga) proszę przesyłać na adres remek@klubszafa.pl.

    A jak to wygląda w praktyce: https://www.facebook.com/KulturalnaSzafka

    Z poważaniem
    – Remek Piotrowski – redakcja FanPage Kulturalna Szafka
    remek@klubszafa.pl

    Reply

Dodaj komentarz

Oznaczone pola są wymagane *.