Siedzę na Mieście snu i już po godzinie wpadam w panikę. A więc to dopiero godzina. Nie była to bynajmniej ta godzina, „w której nie wiedzieliśmy nic o sobie nawzajem”. Ja już wiedziałem, że rytuał będzie się odtwarzał w sposób niezmienny, powtarzalny i nie zdarzy się nic, co by go zakłóciło. Żadna goła dupa. Gołe było to, co zawsze.
Było po godzinie, a ja już czułem, że jestem w szóstej. A pięć dopiero miało być przede mną. W wielkiej hali Transcoloru na Szeligach siedziała publiczność najlepsza z możliwych. Wierna, pełna szacunku, gotowa się oddać. Przyszli akolici i ci, co nie chodzą do teatru, ale na Szeligi przyjechali nastawiwszy uprzednio w swoich dobrych samochodach GPS. Jednak po pierwszych śmiechach, które miały być dla aktorów życzliwym dopingiem w ich wysiłkach, zapadła jakaś cisza. Wtedy usłyszałem za sobą pierwsze pojękiwania i postękiwania. – O Boże, Boże – wzdychała znana scenografka. Widziałem ludzi z sąsiednich miejsc, jak ich ciała zaczynały walkę z tą okropną przeciwniczką wielkiej sztuki – nudą. A więc ruch do przodu z oparciem rąk na kolanach i czasem podparciem głowy. A potem znowu do tyłu z lekkim wysunięciem tyłka do przodu. Jeszcze można było poruszyć półdupkami – w dwóch opcjach: na lewo, albo na prawo. Widziałem pary, które masowały sobie plecy, co zapewne przynosiło jakąś ulgę fizyczną, a może nawet bardziej psychiczną, bo przecież gest ten był oznaką ludzkiego kontaktu, wsparcia w trudach. Sandra Korzeniak na scenie coś szemrała z obłędem w oku, a ja popadłem w stupor.
Znanej reżyserce ulała się w przerwie wściekłość. – Nie wiem jak pan, ale ja wychodzę. Też bluznąłem, ale zostałem na drugą część. Człowiek jest przecież hipokrytą. Robi i mówi inaczej niż myśli. Reżyserka też jednak wróciła na widownię. Oglądaliśmy dalej nieciekawych ludzi, pokazanych w nudny i nieciekawy sposób. Minuty się wlokły.
W drugiej przerwie musiałem chwilę stać w kolejce do szatni. Widziałem zazdrość w oczach znanego dyrektora, gdy wychodząc powiedziałem mu: „Do widzenia”.
Nie wiem, czy w ostatnich dwóch godzinach spektaklu zdarzyło się coś. Trudno, okazałem niewątpliwie słabość. Ale jak to mówi Krystian Lupa: nie dialogowałem z tym teatrem.
Czyli nie będę oryginalna biorąc poduszkę ze sobą?
Poduszka bezwzględnie będzie przydatna.
Panie Wojciechu, chociaż w moim wieku szkoda tracić siły i czas na stany zazdrości, gdy ujrzałem jak Pan oddala się z miejsca mordu miękkim narzędziem nudy, nie mogłem jej się oprzeć i opamiętałem się dopiero na granicy zawiści. Pan, młody, Redaktor Kultury typ, miał odwagę sobie na to pozwolić z podniesioną przyłbicą, ja stary, jak ten tata, co musi, wysiedziałem do końca. Podsypiając sobie czasem, jak z wieku mi się to należy. Zachciało mi się bycia wiarygodnym i nie wyrażać się o tym czego nie widziałem, choć to sobie wcześniej wydedukowałem, jak zwykle trafnie. Za karą ominął Pana perfomance deserowy, oto Piotr Skiba w stroju batmana z okrzykiem „Nie żyjesz!” zaciska czarny szal na szyi skazańca Słobodzianka, co Słobodzianej przeżył. Po nim ze strasznym akcentem po angielsku laudację wygłasza Ambasador, jak się okazało, Rosji. I wręcza reżyserowi Lupie order – nie dowidziałem Stalina, Lenina czy Putina. Kakaja raznica? Duży szacuneczek szanownemu Pana, jak mówią prole i lumpenproleci. Trzeba się i dziś sie uczyć języków obcych, bo rodaka nie zrozumiesz.
Szanowny Panie, dziękuję za tę relację, która zaspokoiła moją ciekawość i pozwala nie żałować opuszczenia spektaklu przed czasem. Do zobaczenia przy następnej okazji, która, miejmy nadzieję, nie nastręczy tylu trudności. Ukłony