Zbliża się 25 rocznica śmierci Andrzeja Wanata. Zmarł 20 lipca 1996 roku. Ale straciliśmy z nim kontakt już trzy miesiące wcześniej. Dokładnie 23 kwietnia. Zapamiętałem datę, bo tego dnia miałem urządzić imieniny w redakcji „Teatru”. Było kilka osób, czekaliśmy na pozostałych, Wanat siedział w fotelu w sekretariacie, o czymś rozmawialiśmy, był w dobrym humorze. I nagle się stało coś, czego nikt się nie spodziewał. Lekarze później powiedzieli, że to był ciężki zawał. Wtedy udało się powstrzymać śmierć, ale nie udało się już przywrócić Andrzeja do życia.
Gdy umarł miał 55 lat. Dzisiaj miałby więc 80.
Był najpierw moim profesorem na Wiedzy o Teatrze. Już kiedyś wspominałem o wyjątkowo trudnym egzaminie z Czechowa, bo jemu poświęcone zajęcia prowadził Wanat. Zaczynał od testu ze znajomości sztuk i opowiadań. Otwierał na chybił trafił tom dramatów, czytał kwestię bez podania postaci, trzeba było zgadnąć, kto to mówi i oczywiście w jakiej sztuce. To samo z opowiadaniami. Dopiero jak ten sprawdzian się zdało, zadawał pytania z problematyki życia i twórczości Czechowa. Z egzaminu dostałem czwórkę i to była dobra ocena, bo wiele osób poległo.
Dwójkę moich kolegów z roku: Natalię Adaszyńską i Marka Zagańczyka oraz mnie zaangażował do redakcji „Teatru” – początkowo na jednym etacie. Był luty 1990 roku, kończyliśmy studia, rodziła się nowa Polska. Zmieniało się też pismo. Widywałem się zatem z Wanatem w pracy przez sześć lat prawie codziennie. Mieszkaliśmy także po sąsiedzku w tych wysokich blokach naprzeciwko Stodoły na Batorego. Gdy miałem już swój pierwszy samochód, to nieraz go zabierałem na Jakubowską, gdzie wtedy mieściła się redakcja. Rozmawialiśmy o różnych rzeczach, nie tylko o teatrze. W przypływie jakichś swoich sentymentów Andrzej przepytywał mnie z piłkarzy złotej jedenastki węgierskiej. Czasami się uśmiechał, choć opinię miał człowieka poważnego, nawet ponurego. Oczywiście trudno, aby mnie, młodego i dopiero aspirującego do czegokolwiek w krytyce teatralnej, Wanat dopuszczał do zażyłości. Zaszczytem było już to, że zaproponował w pewnym momencie bruderszaft.
Może jednak ważniejsze od tego, czy znałem Wanata od jakiejś tajemnej strony, jest to, że mogłem się z nim zetknąć jako krytykiem, redaktorem, a przede wszystkim człowiekiem, który bardzo serio myślał o teatrze. Słowo „myślał” jest tu kluczowe, bo teatr Wanat odbierał w kategoriach intelektualnych, a nie wrażeniowo-emocjonalnych. Analizował zatem bardzo dogłębnie, jakie przedstawienie niesie sensy i znaczenia. Szansę na to dawał teatr, który opierał się na wielkiej literaturze i taki najbardziej go interesował. Uznawał całkowity prymat literatury nad teatrem. Z perspektywy praktyki teatralnej – nie tylko przecież dzisiejszej – jak anachronizm może brzmieć stwierdzenie Wanata, że nawet najlepszy teatr jest głupszy od literatury. Ale Wanat pozostawał wierny swoim przekonaniom i teatrem, który nie służył interpretacji literatury, po prostu się nie zajmował. Znamienne, że nie pisał np. o Czechowie w inscenizacjach Grzegorzewskiego, choć przecież je oglądał i na pewno nie lekceważył.
„Trzeba mieć pogląd na świat” – tak Wanat zatytułował swoje wystąpienie na konferencji programowej ZASP-u w 95 roku. Tekst później opublikował w „Teatrze” i znalazł się także w jedynej książce, zbierającej jego recenzje, a która ukazała się już po śmierci. W tym postulacie o potrzebie światopoglądu, skierowanym zarówno do teatru, jak i krytyki, zawierała się bardzo wysoka miara oczekiwań. „To światopogląd – a nie rutyna ani poczucie nieograniczonej wolności – winien określać sposoby przedstawiania, metody pracy i konwencje, sceniczne przesłania, prawdę i pasję w ich przekazywaniu, mieć wpływ na interpretacyjne i repertuarowe decyzje. (…) Co to znaczy mieć pogląd na świat? Przepraszam, zabrzmi to górnie… To znaczy tyle, co mieć stosunek do Boga, społeczeństwa i narodu, historii i teraźniejszości, do kategorii postępu i stałości oraz ogromu problemów tyczących jednostkowej egzystencji. Trzeba mieć zdanie o tym – na przykład – czy historia jest sensowna, czy też nie ma z góry danego celu, czy tradycję się dziedziczy, czy też wybiera, czy świat jest podatny na zmianę, a ludzka natura stała czy zmienna”.
Mam wrażenie, że dzisiaj w teatrze Wanat znalazłby sporo wyrażanych poglądów na świat, choć nie wiem, czy dostrzegłby w nich mądrość. Może kwitowałby to swoim charakterystycznym powiedzonkiem: ssanie miodu z badyla. Wiem, że za tego rodzaju przypuszczeniami kryje się dosyć łatwa pokusa ustawiania naszego życia teatralnego w kontrze do światopoglądu Wanata. Ale na pewno miałby do wielu zjawisk krytyczny stosunek. Nie mógłby na pewno spokojnie patrzeć na to, co się stało w ostatnich latach (a może jeszcze wcześniej) z jego ukochanym Starym Teatrem. Choć może zaciekawiłaby go najnowsza premiera: Trzy siostry w reżyserii Luca Percevala. A co by sądził o dzisiaj publikowanych recenzjach, skoro w stałym edytorialu „Teatru” pt. Trzecia strona pisał lata temu: „Czytam recenzję. Króciutką. Powierzchowne to jakieś, sztampowe, bez rytmu, sensu i wewnętrznego związku. Trudno pisać recenzje. Nawet wymagające trzech minut lektury. Przedstawienia trwają przeciętnie 120-180 minut”. Swoją drogą może dobrze by było, aby redakcja „Teatru” zdigitalizowała wszystkie „Trzecie strony” Wanata i umieściła je na swojej stronie internetowej? Te „kawałki” wciąż się znakomicie czyta, a myśli i spostrzeżenia w nich zawarte, nie straciły na upływie czasu.
25 lat po śmierci Wanata jesteśmy w innej rzeczywistości nie tylko teatralnej. Ale czy to znaczy, że to, jak myślał i o czym myślał, mamy zostawić tylko wspomnieniom o nim?
W notatkach, które pozostawił, a które być może służyły mu do planowej książki o Czechowie, pojawiają się także refleksje o związkach jego twórczości z Wyspiańskim. Na Wyspiańskim Wanat też się dobrze znał, jemu poświęcił początki pracy naukowej. Prośba Izabelli Cywińskiej, by pomógł jej w pracy nad Klątwą, otworzyła Wanatowi drzwi do teatru. Jak przez nie wszedł, to już nie wyszedł. W notatkach jest taka uwaga:
„Czechow – Wyspiański. Problematyka życia i śmierci, przemijania, nakładania się życia i śmierci, odradzanie się – wspólna. Widać to w rytmach natury, w tym, jak rozpoczynają się Trzy siostry, w tym, że rok temu umarł ojciec i był śnieg, a teraz imieniny (urodziny) Ireny i początek wiosny. To samo jest w Archijereju i Nudnej historii. Stosunek do śmierci w Czajce, Trzech siostrach, Wiśniowym sadzie – dość niezwykły, bohaterowie jej nie zauważają. Właściwie jest epizodem nic nie znaczącym z ogólnej perspektywy, nie ma wielkiej różnicy między życiem a śmiercią. To samo w Archijereju. Ale ważne jednak to co po śmierci – Zmartwychwstanie. Pascha. Trzeba umierać, żeby zmartwychwstać. I to niezwykłe, że u tego materialisty, agnostyka jest ta ‘religijna’ w gruncie rzeczy perspektywa Archijereja.”