Zaczynają się mistrzostwa Europy w piłce nożnej. Znowu czekają nas długie godziny przed telewizorem, które pozwolą zapomnieć o bożym świecie. Kibic z długą pamięcią nie może jednak nie przywołać dzisiaj jakże ważnej rocznicy: dokładnie 50 lat temu Polacy rozegrali pierwszy mecz na mistrzostwach świata w ówczesnej RFN. Na Neckarstadionie w Stuttgarcie Polska pokonała Argentynę 3:2. I to był początek drogi do srebrnego medalu, który wtedy zdobyliśmy. Kto to pamięta, będzie wspominał w ostatniej godzinie jako jedną z najpiękniejszych rzeczy, którą dane było mu doświadczyć w życiu. W związku z tą rocznicą pozwalam sobie przypomnieć fragment tekstu, który swego czasu wygłosiłem na sesji pt. Futbol w świecie sztuki, zorganizowanej przez znakomitego teatrologa i miłośnika piłki nożnej, niestety już nieżyjącego, prof. Jana Ciechowicza.
*
Na sesji pt. Futbol w świecie sztuki chciałem opowiedzieć o dziele sztuki, które podejmuje temat piłkarski, odwołując się do historii doskonale znanej, wspominanej wciąż z sentymentem i wzruszeniem. Tyle tylko że tego dzieła sztuki nie ma. To jest raczej moje marzenie o nim. Chciałbym, żeby istniało.
Proszę zauważyć, że największy, najwspanialszy, najbardziej pamiętny sukces polskiego piłkarstwa, czyli zdobycie srebrnego medalu na mistrzostwach świata w 1974 roku, nie znalazł uwiecznienia w literaturze ani w kinie. Ja nie mówię o jakichś nawiązaniach, wzmiankach, wtrętach, które być może można odnaleźć tu i ówdzie. Mnie chodzi o to, by ta historia zaistniała w sposób godny jej doniosłości, tak jak np. ostatni zajazd na Litwie w Panu Tadeuszu.
1974 – O roku ów! kto ciebie widział w naszym kraju! Ciebie lud zowie dotąd rokiem urodzaju (…) dotąd lubią starzy o tobie bajać, dotąd pieśń o tobie marzy.
Projektując to dzieło sztuki nie myślę o tym, by jego bohaterami uczynić piłkarzy srebrnej drużyny, Deyny, Tomaszewskiego, Gadochy czy Musiała, ani trenera Górskiego, ani nawet Jacka Gmocha. Na to nie mam wyobraźni. Snując te rojenia myślę absolutnie bezwstydnie o sobie. O 7-letnim wówczas chłopcu, dla którego ta piłkarska historia była niezwykłym przeżyciem.
A więc gdyby ktoś chciał to opisać… Pewnie musiałby pokazać tzw. tło epoki, smak czasu i nasycić tę opowieść realiami. Musiałby odtworzyć dwupokojowe mieszkanie w czteropiętrowym bloku przy ulicy Mazurskiej w Szczecinie. W tym mieszkaniu tzw. meblościankę, chłopaczek nakleił na niej plakat polskiej reprezentacji. Wpatrywał się godzinami we wszystkich 22 piłkarzy, a oni patrzyli na niego. Każdego tworzył w swojej wyobraźni, rozmawiał z nimi. A nawet więcej: był jednym z nich. Którym? Oczywiście królem strzelców, który tak szybko biegał, a gdy strzelił bramkę wznosił jedną rękę w geście zwycięstwa. Chłopiec robił to, biegając po pokoju.
Powiedzą Państwo, że to tylko sentymentalne wspominki, że nie ma w tej historii dramaturgii. Nie ma? A co się stało po meczu Polska – RFN, tym, który przeszedł do historii jako mecz na wodzie. Tym, który moglibyśmy wygrać, gdyby boisko było suche. A gdybyśmy wygrali, to znaleźlibyśmy się w finale mistrzostw świata. A gdybyśmy zagrali w finale z Holandią, to… Boże drogi, czy to mogło się stać? Do końca naszych dni będziemy o tym myśleć, wyobrażać to sobie. To było tak blisko. Gdyby nie ten cholerny deszcz. Chłopiec, czyli ja byłem na tyle świadomy, że wiedziałem, co się stało. Gdy mecz się skończył płakałem tak, że broda mi się trzęsła. W dzieciństwie nieraz się płakało, ale żadnych łez nie pamiętam tak, jak tamtych po przegranym meczu z RFN. Wiedziałem, kim są ci Niemcy. Wiedziałem, że nas napadli. Wiedziałem, że czterej pancerni ich pokonali z pomocą kapitana Klossa. Ale piłkarze, ani Deyna, ani Lato, ani Szarmach, który wtedy nie mógł zagrać z powodu kontuzji, nie wygrali.
W tym płaczu po meczu była też złość na mojego starszego o osiem lat brata. Brata, który nie interesował się piłką nożną, w ogóle w pogardzie miał sportowe emocje, a już myśl o uprawianiu sportu napawała go największym wstrętem, dlatego ciągle miał zwolnienia z lekcji WF-u. Meczem z RFN żyła cała Polska, cała – z wyjątkiem mojego brata, który oświadczył, że mecz przegramy i poszedł słuchać Hendrixa i czytać Ulissesa. A zrobił to z czystej przekory, bo już wtedy taki był, choć jeszcze nie czytał Gombrowicza. Zrobił to absolutnie na złość mnie, całej rodzinie i wszystkim, którzy siedzieli przed telewizorami i radioodbiornikami od Szczecina do Ustrzyk. A ja, kiedy jego przepowiednia się sprawdziła, w mojej rozpaczy pomieszanej z najprawdziwszą złością 7-letniego chłopca pobiegłem do pokoju, gdzie brat leżał na tapczanie, rzuciłem się na niego z pięściami – to nie były piąstki – i go pobiłem. Nigdy wcześniej, ani później nie uderzyłem brata.
Ale dzięki tamtym mistrzostwom poznałem może po raz pierwszy prawdę życiową, którą Krzysztof Krawczyk tak ładnie wyśpiewał w swojej piosence: a bywa tak i tak, i że po burzy wstaje słońce. Po przegranej z Niemcami przyszła przecież wygrana z obrońcami tytułu mistrzowskiego, legendarną Brazylią, która co prawda grała bez króla futbolu, ale przecież była wciąż wielka. Ten ostatni mecz o trzecie miejsce oglądałem w świetlicy domu wczasowego w Świnoujściu w tłumie urlopowiczów. Kiedy Grzegorz Lato w 76 minucie po pięknym rajdzie strzelił bramkę, która dawała nam srebrny medal, nastąpił wybuch nieopisanej radości. Może była ona tak ogromna, bo kryło się w niej coś więcej, czego wówczas nie rozumiałem, bo moje życie dopiero się zaczynało. Ale ci, którzy mieli więcej lat, jakby poczuli, że to oni odnieśli niezwykły sukces, a to trzecie miejsce jest właściwie miejscem pierwszym.
Gdybym miał syna, to mówiłbym mu co dzień, jak Boy: „Cóżeś ty, durniu, widział. Niceś nie widział”. Boy miał na myśli starych aktorów, a ja tych dawnych piłkarzy. Widziałem rajdy Gadochy, parady Tomaszewskiego, główki Szarmacha, bramki Laty. Widziałem ich wszystkich nie tylko w czarno-białym telewizorze Granit podczas mistrzostw świata, ale też na żywo, gdy przyjeżdżali na mecze ligowe z Pogonią Szczecin, a ja z ojcem siedziałem na trybunach stadionu przy ulicy Twardowskiego, wchłaniałem zapach papierosów, które tkwią w mej pamięci jak, że użyję niezbyt oryginalnego skojarzenia, magdalenka Prousta, i przede wszystkim wpatrywałem się w idoli mojego dzieciństwa. Widzę jak Kazimierz Deyna podchodzi, by uderzyć piłkę z rzutu wolnego. Cały stadion zamiera w ciszy jak w teatrze. Tylko jeden z kibiców woła:
– Kaka, rogala!
W tej powieści czy filmie, której bohaterem byłby 7-letni chłopiec przeżywający mistrzostwa świata w 1974 roku powinna być jeszcze piosenka. Na XII Krajowym Festiwalu Piosenki Polskiej w Opolu, który odbywał się w tym samym czasie, co piłkarski turniej, nagrody zdobyły takie piosenki, jak: Tyle słońca w całym mieście Anny Jantar, Zabrałaś mi lato Romana Gerczaka, Radość o poranku Grupy I i Gdzie ci mężczyźni Danuty Rinn. Ale chłopiec chyba najlepiej pamięta piosenkę, której w Opolu nie było, a którą na rozpoczęciu mistrzostw świata śpiewała fajna blondynka z gitarą:
Futbol, futbol, futbol
Przeżyjmy to jeszcze raz.