W miniony czwartek była piękna rocznica pamiętnych wydarzeń 4 czerwca, ale też tego dnia w Kielcach odbył się pogrzeb Jerzego Pilcha.
Wyobrażam sobie felieton Pilcha o tym, że jakiś znakomity i popularny pisarz (nie zawsze te przymioty się łączą) postanowił jako miejsce doczesnego spoczynku wybrać Kielce, choć w mieście tym spędził tylko kilka ostatnich miesięcy życia. Wszyscy mogli się spodziewać, że pojadą na pogrzeb lubianego autora do jego rodzinnej miejscowości, którą upamiętnił w wielu swoich utworach, niczym Mickiewicz Litwę. Mógłby też mieć zapewniony pochówek na tzw. centralnych nekropoliach dwóch stolic, z którymi jego biografia ściśle się wiązała. Mogłyby to być także skromniejsze cmentarze dla wiernych wyznania, w którym pisarz się wychował i którego współbraci na kartach swych dzieł opiewał. A jednak nie zdecydował się na żadne z tych miejsc i wybrał Kielce, które, jak wiadomo od czasów Stefana Żeromskiego, nie mają najlepszej literackiej opinii. Wyobrażam sobie zatem, co by Pilch napisał o tym nieco ekscentrycznym pomyśle, i może by po swojemu się powyzłośliwiał, choć zapewne pointa byłaby taka, że pisarz zrobił, jak chciał i nic nam do tego.
Ja nawet dosyć Kielce lubię, przynajmniej na tym odcinku ulicy Sienkiewicza od dworca do Teatru im. Żeromskiego. I mam sentyment do hotelu Bristol, który zachowuje urok hotelu bardzo dużo pamiętającego. Na tej trasie, jeśli się zejdzie z głównego deptaka nieco w bok, jest ten osławiony dom, z którym Kielce już zawsze będą się kojarzyć. Szczerze mówiąc jednak Kielce robią wrażenie miasta, w którym dobrze się na chwilę pojawić, by się cieszyć szczęściem, że się w nim nie mieszka.
Przy najbliższej okazji bytności tam oczywiście odwiedzę cmentarz komunalny przy ul. Kwasa, gdzie w części ewangelickiej leży Jerzy Pilch. To może być dodatkowy powód, by o Kielcach mimo wszystko pamiętać.
W licznych wspomnieniach, które pojawiły się po śmierci Pilcha, podnoszono bardzo wiele jego zasług pisarskich, no i oczywiście próbowano naświetlać ważne sprawy jego życia. Być może przyjdzie na to czas, ale ktoś powinien się zająć jeszcze kwestią: Jerzy Pilch a teatr. Oczywiście nie był to pierwszorzędny temat dla jego twórczości, choć przecież pisał również sztuki teatralne, by wspomnieć Monolog z lisiej jamy oraz Narty Ojca Świętego. Miał też sporo adaptacji scenicznych swojej prozy. Za reżyserię spektakli wg Pilcha brali się m.in. Rudolf Zioło, Mikołaj Grabowski, Magda Umer, Artur Więcek „Baron”, a dla Jacka Głomba był to pewnie jeden z ulubionych autorów, bo kilkakrotnie sięgał po jego utwory (sam zachowuję w dobrej pamięci dwie wersje Zabijania Gomułki wg Tysiąca spokojnych miast).
Twórczość Pilcha prawdopodobnie dla teatru była pozornie wdzięcznym materiałem, bo dawała galerię barwnych bohaterów, co mogło pociągać aktorów, ale przecież wiadomo, że naturalnym żywiołem tej prozy była mistrzowska stylistycznie narracja. To ona budowała świat, a nie dramaturgiczne napięcia. Nawet nominalna sztuka, jaką są Narty Ojca Świętego, nie mają pod tym względem szczególnych walorów, są właściwie jeszcze jednym scenicznym obrazkiem wywiedzionym z „wiślańskiej” prozy Pilcha. Paradoksem jest, że udała się inscenizacja tego tekstu, przygotowana przez Piotra Cieplaka w Teatrze Narodowym (a mieli w sukcesie swój udział aktorzy, by przywołać niezapomniany finałowy monolog Władysława Kowalskiego), ale Narty Ojca Świętego nie miały już żadnej innej realizacji. Przedstawienie Narodowego zostało jeszcze tylko przeniesione do Teatru TV.
Myślę, że teatr lubił korzystać z pisarskiej popularności Pilcha, ale w niewielkim stopniu odnajdywał w jego twórczości dalej idącą inspirację. Między teatrem a Pilchem nie zaistniał tak ożywczy związek, jak to się stało z obecnością na scenie na przykład prozy Gombrowicza, choć może to szczególny przypadek. Inna jeszcze rzecz, że kariera Pilcha rozwijała się, gdy powodzenie w teatrze zyskiwały idee i formy odległe od zainteresowań autora Wielu demonów. Pamiętny jest felieton Pilcha o Sarze Kane i stu aspirynach, które zażyła. Padła tam też konstatacja, że jego bardziej ciekawi człowiek, którego boli głowa i musi wziąć jedną aspirynę. Szkoda, że tego tekstu zabrakło w niedawno wydanym wyborze 60 najjadowitszych felietonów. Przeczytany dzisiaj może mógłby razić niesprawiedliwością, choć przecież Pilch nie pisał felietonów po to, by odmierzać światu sprawiedliwość. I nie za to je kochaliśmy.
Może ciekawsze od recepcji scenicznej twórczości Jerzego Pilcha byłoby wspomnienie o nim jako widzu w teatrze. Był czas, że widywało się go w teatrach często, czasami w jego felietonach trafiały się tego refleksy. „Klata mi lata” – bon mot, który zapamiętałem, choć nie wiem już, co Pilcha do niego sprowokowało. Myślę, że paru artystów teatru mogłoby powiedzieć o pisarzu coś osobistego.
*
Akurat gdy piszę ten tekst, w telewizji jest transmitowany mecz Pogoni Szczecin z Cracovią. Krakowska drużyna przegrała 1:0. Wynik pewnie nie zaskoczyłby Pilcha. Może tylko teraz nie musi się tym przejmować.
*
Rok temu cytowałem na blogu fragment z wydanego wówczas dziennika Jerzego Pilcha:
„Zawsze jak przychodził czerwiec, mówiłem sobie: nie uroń ani chwili. Nie uroń ani chwili, bo czerwiec jest dobry. Dobre są jego świty o trzeciej w nocy, dobre są jego upały, dobre są jego dekolty. I byłem wierny, czuwałem, nie trwoniłem zachwytu. Teraz zanim podejmę decyzję, zanim zaapeluję do siebie, by z czerwca nie stracić ani chwili – czerwiec i wszystkie jego boskie przymioty znikają na amen”.
a ja sobie przypomniałem piękny tekst, który Pilch napisał o Jerzym Grzegorzewskim…
http://www.e-teatr.pl/pl/artykuly/11408.html i link, bo zapomniałem o nim
Dziękuję, że Pan ten akurat tekst przypomniał.