Wraz z odejściem Piotra Kaczkowskiego z Trójki można już z całkowitą pewnością powiedzieć, że radio to się skończyło. Od soboty codziennie dowiadujemy się o kolejnych redaktorach, pracownikach czy współpracownikach, którzy już nie mogli wytrzymać tej fali podłości, zakłamania, tchórzostwa, jaka Myśliwiecką zalała. Podziwiam ich za ten protest, który dla wielu oznacza utratę ukochanej pracy, a może nawet sensu życia. Co gorsza nawet nie mogli się pożegnać ze słuchaczami. Miał tę możliwość Marcin Kydryński i zrobił to z wielką klasą.
Ale z całym szacunkiem dla wszystkich radiowców z Trójki, którzy powiedzieli głośno: dość – do rangi szczególnego symbolu urasta rezygnacja Kaczkowskiego. Bo to on był już ostatnim poza Wojciechem Mannem, który łączył historię Trójki od lat 60 do dziś. I jeśli komuś miano legendy tego radia przysługuje najbardziej, to właśnie jemu.
Mam do Piotra Kaczkowskiego szczególny sentyment, pewnie jak wielu ludzi z mojego pokolenia i starszych, ponieważ to jego audycje w dużej mierze ukształtowały nasz gust muzyczny. Młodsi mogą się z tego śmiać, bo dla nich to już są ramoty, ale daj wam Panie Boże, aby wasi dzisiejsi idole przetrwali w pamięci kolejne dziesięciolecia, jak ci, których słuchałem w dzieciństwie i do których twórczości wciąż wracam.
Jak to Kaczkowski sprawił, że był tym największym muzycznym guru? Zapewne nie bez znaczenia był fakt, że w latach 70. czy 80. radio było głównym, jeśli nie jedynym źródłem, z którego muzykę się czerpało. Kaczkowski w Mini Maxie nadawał całe dyskografie zespołów, które wówczas były na rockowym topie. Ale czynił też odkrycia. Pamiętam, jakim objawieniem dla ambitnego licealisty było spotkanie z takim artystą, jak Tom Waits. A doszło do niego właśnie dzięki Kaczkowskiemu. I kiedy w 85 roku udałem się z pielgrzymką ministrantów (nie będąc nim) do Rzymu, to jedyną płytą, jaką zdołałem kupić w sklepie muzycznym, był właśnie krążek Waitsa. W kraju to było niemożliwe.
Nie będę wymieniał dziesiątków czy setek innych wykonawców, których poznałem dzięki Kaczkowskiemu. Ale w jego przypadku istotne było również to, że potrafił z muzycznej audycji, czy to był Mini Max czy W tonacji Trójki, czy w szczególności nocne programy, zrobić rodzaj radiowego misterium. Brzmi to może trochę pretensjonalnie, ale umiejętność budowania nastroju z muzyki i słowa była rzeczywiście w przypadku Kaczkowskiego wyjątkowa. I naprawdę działała. Pewnie wiele osób ma w pamięci wciąż te emocje, uniesienia, a nawet egzaltacje, jakie towarzyszyły słuchaniu jego audycji. Mógł być tym magiem także dlatego, że miał fantastycznie radiowy głos. Gdyby stworzyć coś w rodzaju galerii różnych zmysłowych zjawisk, które ukształtowały naszą współczesną kulturę, to głos Piotra Kaczkowskiego powinien się w niej znaleźć w części przeznaczonej dla uszu.
I jeszcze jedna rzecz, która czyniła go legendą. Nikt nie wiedział, jak wygląda Piotr Kaczkowski. W przeciwieństwie do wielu radiowców nigdy nie pokazywał się w telewizji. Jego wizerunek można było sobie tylko wyobrażać i to dodawało mu aury tajemniczości. Nie tak dawno zobaczyłem go pierwszy raz na zdjęciu w wydawnictwie jubileuszowym Trójki. Nie było jakimś wielkim zaskoczeniem.
Oczywiście z czasem już jego audycje nie wywoływały we mnie tak wielkiej ekscytacji, jak dawniej. Ale sentyment pozostał i wciąż nadstawiałem ucha, gdy w niedzielne wieczory prowadził Mini Max. W ostatnią niedzielę się nie pojawił i co zabrzmiało symbolicznie: zabrakło tego charakterystycznego sygnału dźwiękowego audycji.
No więc wielka historia się skończyła. Trudno nie czuć złości, że mali ludzie zniszczyli coś, co było dla wielu ważną częścią życia. Z powodu tego, co zrobili, okryli się hańbą już na zawsze.
Można tylko żywić jakieś resztki nadziei, że to zło choć w części zostanie jeszcze kiedyś naprawione. Nie wyobrażam sobie, że już nigdy nie miałbym usłyszeć głosu Piotra Kaczkowskiego.