W najnowszym, czerwcowym numerze „Teatru” ukaże się tekst mojego autorstwa, który pozwalam sobie również w tym miejscu opublikować:
Bodaj dwa lata temu podczas swoich teatralnych podróży spotkałem pewnego dżentelmena, który trzymając mnie za guzik marynarki przez dobrą godzinę wygłaszał monolog o tym, jak bardzo pragnie zostać dyrektorem teatru. Nie dał się zbyć żadnymi argumentami, że to trudna funkcja, same kłopoty na głowie i lepiej dać sobie spokój. Facet swoje lata miał, a jak dziecko tupał nóżkami i wołał: ja chcę być dyrektorem teatru! W końcu na odczepnego mówię mu: niech Pan napisze o tym do „Teatru”, może ktoś się do Pana zgłosi. Jakież było moje zdumienie, gdy zobaczyłem w miesięczniku list podpisany: Chętny, by zostać dyrektorem teatru. Redakcja go wydrukowała pewnie dla żartu. Nadawca jak do tej pory nie zdołał zrealizować swojego marzenia. Może nadal mu się śni dyrektorski fotel, zwłaszcza że niektóre są wolne.
Jakiś czas później w foyer warszawskiego teatru wysłuchałem innego mężczyznę, który zwierzał mi się ze zbolałą miną, jak bardzo nie znosi chodzić do teatru, a przymusza go do tego niemal siłą żona, która jest ku jego utrapieniu wielką entuzjastką sztuki scenicznej. Zrobiło mi się żal człowieka, a nawet pomyślałem, że nie on jeden może się znajdować w takiej opresji, więc namówiłem go, by o swoich problemach opowiedział publicznie. To czasami przynosi ulgę. Ucieszyłem się więc, gdy przeczytałem w „Teatrze” list co prawda anonimowy (widać strach przed żoną zadziałał), w którym rozpoznałem nieszczęsnego widza. Redakcja publikując list prawdopodobnie uznała, że tego typu zwierzenia poruszają serca czytelników.
Muszę tu jeszcze wspomnieć o jednym osobniku, który w pociągu relacji… (mniejsza z tym) zaczął mi opowiadać o swoich głębokich uczuciach do Joanny Szczepkowskiej. Jak wielkie wrażenie robi na nim jej aktorstwo, ale również niezwykła postawa niezależnej kobiety. Wyznał, że jego marzeniem byłoby znalezienie się z Panią Joanną na jakiejkolwiek manifestacji i wznoszenie jakichkolwiek okrzyków. Najchętniej jednak pragnąłby, aby to była demonstracja tylko dwuosobowa – jego i jej. Poradziłem mu, żeby spróbował dać się poznać Pani Joannie, choćby pisząc list do niej. Nie spodziewałem się wszakże, że zamiast zaadresować go bezpośrednio, skorzysta z poczty redakcyjnej „Teatru”. Może chciał, aby wszyscy się dowiedzieli się o jego afekcie? O ile wiem, Pani Joanna nie zareagowała.
Nie tylko faceci zwierzali mi się z różnych swoich doświadczeń z teatrem. Miło wspominam spotkanie z pewną młodą niewiastą, która okazała się wielką fanką Mai Ostaszewskiej. Sam należę do wielbicieli osoby i talentu aktorki, więc znaleźliśmy wspólny język. Nie omieszkałem oczywiście pochwalić się, że znam osobiście Maję, co wywołało taki błysk w oczach jej adoratorki, że poczułem się jak kapłan przemawiający w imieniu niezwykłego bóstwa. Maja pośród wielu swoich obowiązków artystycznych, ale i zaangażowań w sprawy publiczne chyba nie zauważyła skierowanego do niej listu fanki, który „Teatr” wydrukował. Dziewczynie nie przeszkodziło to nadal kochać wspaniałą aktorkę i kobietę.
Nie mogę ukryć, że przyczyniłem się również do powstania listów, które słali do „Teatru” ludzie pragnący wyrazić szacunek i podziw dla Mai Komorowskiej, Krystyny Jandy, Olgierda Łukaszewicza, Stanisława Radwana czy Jacka Głomba. Zachęcałem do pisania tej korespondencji, ponieważ w czasach, gdy tak łatwo wyzwala się niechęć czy wręcz nienawiść do innych ludzi, warto dawać choćby skromne dowody sympatii. A adresaci tych listów na pewno na nią zasłużyli.
Przyznaję, że straciłem kontakt z niektórymi osobami, które pod wpływem namów z mojej strony pisały do redakcji, co ich boli czy dręczy w ich życiu związanym z teatrem. Nie wiem np. co słychać u starego biletera Starego Teatru, który z sentymentem wspominał jego przeszłość, a niepokoił się o teraźniejszość. Czy jest dzisiaj spokojniejszy, czy może nadal nie jest pewny kondycji swojego ukochanego teatru? Podobnie zniknął mi z pola widzenia człowiek, który pisał do przyszłego dyrektora Teatru Polskiego we Wrocławiu. Może dlatego, że i adresat zaginął?
Wiem natomiast, że wiceprzewodniczącego Komisji Kultury i Sportu teatr wciąż bulwersuje, ostatnio domagał się wyjaśnień, dlaczego przyznano na festiwalu w jego mieście nagrodę spektaklowi, który podobno był skandaliczny. Może jeszcze w tej sprawie jakieś oficjalne pismo wystosować.
Portier teatralny, który narzekał na atmosferę strachu w teatrze, w którym dorabia na emeryturze, już raczej żadnego listu nie napisze.
Ach, byłbym zapomniał: małżeństwo, które zachęciłem, by się podzieliło swoimi wrażeniami z „Bachantek” w reżyserii Mai Kleczewskiej, pozostaje zgodnym stadłem. On nadal jest miłośnikiem wszelkich przekroczeń w teatrze. Ona ze spokojem to toleruje.
Bardzo dziękuję redakcji „Teatru”, że zechciała udzielić swoich łamów na te wszystkie listy polecone przeze mnie. Wiadomo, że nic tak dobrze pismu nie robi jak żywy dział korespondencji. Swoją drogą „Teatr” zawsze miał swoich pocztmistrzów, by wspomnieć Erwina Axera z jego „Listami ze sceny”, Waszego Kolegę, Jaxę Mayera czy Kuriera z Krakowa.
Ja pełniłem przez dwa lata funkcję skromnego listonosza, ale nadszedł czas, by się z nią pożegnać. Bo nic nie może wiecznie trwać – jak śpiewała niezapomniana Anna Jantar.
Pozdrawiam serdecznie Redakcję i Czytelników „Teatru”
Wojciech Majcherek